piątek, 31 maja 2013

Huragan

Dla mnie ciągle pozostaje zjawiskiem nieco abstrakcyjnym jednak ostatnimi dniami był najzwyczajniej namacalny. Najczęściej wiadomości o huraganach tak samo szybko przychodzą jak i odchodzą. Zawsze pojawia się na wybrzeżu i sunie potem na północ lub ku Zatoce tracąc powoli swoją siłę niszczenia i wydajność wodną. Barbara nieco bardziej uprzykrzyła ludziom życie.
Koniec maja to zazwyczaj początek sezonu deszczowego lecz w tym roku zaczęło lać z 'grubej rury'. Miłe ochłodzenie o 10 stopni oznacza przyjemną zmianę po fali majowych upałów i suchoty. Poza tym aż żal było patrzeć na zmarnowaną ziemię, kwiaty i szare, zakurzone drzewa.
Pierwszy deszcz nazywają kwasowym/kwaśnym i na własnej skórze mogłem się przekonać dlaczego. Cały syf skumulowany w powietrzu, na dachach, liściach drzew spływa na ziemię,albo na ludzi jeśli akurat przyjdzie im do głowy genialny pomysł schronienia się pod jednym z cytrysowców palmiastych. Do tego gleba jest zbita i po kilku miesiącach suszy od razu nie chłonie takich ilości opadu. Osobiście miałem nieprzyjemność moknąć na mojej maszynie dwukołowej. Zimno, mokro, chlapią i brudzą. Oczywista, oczywistość w wyniku której chyba się przeproszę z miejskim transportem.

Ale co z tą Barbarą? W zasadzie w Tuxtli jedynie zasnuło się chmurami na jakieś 3 dni i lało. Mocniej , słabiej , jednak poza deszczem specjalnie nikomu szkód nie wyrządziła. Co innego na wybrzeżu. Tam siała spustoszenie zalewając domy i ulice, łamiąc drzewa i przewracając samochody. Ludzi trzeba było ewakuować i zagrożenie faktycznie było realne. Nie ma żartów.



I kilka zdjęć:

niedziela, 28 kwietnia 2013

Ścigamy się

Czyli pierwszy mini maraton rowerowy.

Teoretycznie XC( cross country) jednak wszyscy przyznali,że gdyby nie podjazdy/podejście to byłoby to wydarzenie pokroju Enduro.

San Cristobal de Las Casas, Arcotete 28.04 8.00, przyjeżdzamy i nie ma nikogo. Zapisy miały być o 8:30,ale oczywiście wszystko się spooooro opóźniło- meksykański standard:)

Wybieramy się na obchód trasy. Jest nas 3. Krótka bo raptem 3km za to naszpikowana podjazdami, trudnymi kamienistymi zjazdami, i nawet podbierzkami ( te mnie zupełnie wykończyły). Momentami poważnie zastanawialiśmy się czy nie narysowali strzałek na odwrót,ale jak się później okazało trasę pokonywaliśmy w dobrym kierunku.

A dlaczego nie XC? Bo nie było płaskiego, bo zjazdy to nie wiatr we włosach,a manewrowanie między kamieniami z tyłkiem nad tylnym kołem i to wszystko 4 razy. Kategorii było sporo ( 4 dziecięce, wiekowe master 30, 40 i 50, średniacy 15-29 lat w tym ja, kobiety oraz PRO). Wysokość 2100 m n.p.m raczej nie pomagała i o ile siły w nogach nie brakło to już tlenem były problemy. Nie zasłabłem, nie zwymiotowałem, za to 2 razy miałem bliski kontakt z podłożem ( lekki uślizg- nic poważnego, drugi już nieco bardziej widowiskowy bo przy szybszym zjeździe przeleciałem nad kamolem i upadłem na bok. Poza zadrapaniami i siniakami wszystko ok i momentalnie wróciłem na trasę).

Ogólnie poszło całkiem nieźle. 4 miejsce na ok 10 uczestników ( w mojej kategorii, w tym większość powyżej 20stki) to dla mnie sukces i szczerze to nawet pozostał apetyt na więcej:)

Foto:

Tuż po starcie

Wredny odcinek

Kamieniście

Drugie albo trzecie okrążenie

Podobno co drugi się przynajmniej raz wyłożył

Fotograł miał refleks:)

Szybszy odcinek

4 -tuż za podium

Przez wiszący most też trzeba było przejechać

Meta


Tak wiem, po zdjęciach wcale nie widać,żeby było nie wiadomo jak ciężko, jednak najtrudniejszych odcinków póki co brak,a dwa,że tak było i już;)

wtorek, 26 marca 2013

Rowerowy weekend :Coatzcoalcos-Catemaco


Każdy weekend jest rowerowy jednak ten nie dość,że był długi ( święto Benito Juareza, prezydenta o indiańskiej krwi) to udało się nam czyli grupie lokalnych ujeżdżaczy górskich Kojoty:) zorganizować wypad to sąsiedniego stanu Veracruz na nieco dłuższy wypad.

Rekordy dość znikome bo 100km w terenie,ale normalnie takich dystansów w sobotnie poranki nie robimy,a do tego trasa też nieco odbiegała od naszych standardów. Jednak po kolei.

Jak na bractwo przypada, było organizacyjne spotkanie,załatwienie grupowych koszulek,podział pokojów i oczywiście transport.

Sobota 16.03 pakujemy rowery na przyczepę i w trasę.


Niektórzy mają nawet własne uniformy z imieniem i nazwiskiem oraz..grupą krwi hehe:)



I w drogę. Tereny na granicy stanu Chiapas i Tabasco oraz Veracruz bardzo malownicze. Sporo gór, rzek i zielono. Po przekroczeniu mostu Chiapas już tylko płasko jak stół.


Wylot z Chiapas:



Most:






3h później jesteśmy na miejscu. Organizacja pokojów, rozładunek rowerów i jedziemy do centrum Coatza (nad Zatokę Meksykańską) spróbować owoców morza. Niestety to co każdy mówi o zatoce i jej plażach to prawda. Jest brzydko, smierdzi i wszędzie walają się śmieci. Pemex czyli lokalny PKN Orlen i cały przemysł ropopodobny robi swoje i jakoś nikomu nie śpieszy się zadbać o porządek. Plusem jest to,że wzdłuż morza ciągnie się kilkukilometrowy bulwar.

Szybkie zakupy i robi się wieczór. Kurak na kolację i grzecznie o 23 spać.

4 zero zero pobudka, wpycham w siebie banany i kanapki z nutellą, załadunek rowerów na przyczepę i w drogę na start.


Na starcie całkiem sprawnie nam idzie. Jak przyjeżdzamy prawie wszyscy zwarci i gotowi. Parę słów od organizatora co do trasy i w drogę...No niezupełnie. Wpierw, ładujemy się na łódki,żeby dostać się na drugą stronę jeziora i zacząć pedałować.

Pamiątkowe foto:

I czekamy na transport:





Na łajbie nieco rześko, niektórym trochę mniej, innym bardziej

Dopływamy i zaczynamy kręcić. Początkowe kilometry asfaltem wzdłuż morza lecą miło i przyjemnie. Jest całkiem chłodno, do tego ładnie. Szybko następuję przegrupowanie na lajtowych i nieco mocniejszych i pniemy się szutrami w górę. I generalnie, w tym kierunku zmierzamy przez pół dnia. Asfaltu jak się okazało było o wiele za dużo ( jak na wypad XC) bo jakieś 35km. Do tego trasa została ułożona tak,że po każdej górce przychodziła następna, a po każdym zjęźdźie był dwa razy większy podjazd. Lubie się męczyć pod górę, jednak zawsze nagrodą wspinania się jest zazwyczaj męczenia amortyzatora i chłodzenie organizmu pędzeniem w dół. Tu tego zabrakło. Wszystkie podjazdy skumulowały się pod koniec jakieś 15 kilometrów przed Catemaco. Były długie, szybkie jednak skończyły się zdecydowanie za wcześnie:)



Jeden z trudniejszych fragmentów trasy. Nachylenie to jedno,a roboty drogowe to drugie.


Jezioro czyli prawie meta. Tutaj wszyscy zmęczeni,ale adrenalina na zjazdach robi swoje. Potem jeszcze tylko parenaście kilometrów prawym brzegiem do Catemaco i w końcu porządne papu.




Pod wieczór dojężdżamy do miasta czarownic czyli Catemaco. Miejsce zbiórki może i gdzieś było,ale nikt go nie znał i nie wiedział co i jak. Pod tym względem organizacja zawiodła. Tak samo jak na trasie gdzie w wielu miejscach nie wiadomo było gdzie jechać. Jednak na koniec wszyscy szczęśliwy i przeraźliwie głodni:)

2h później dojeżdzamy do hotelu w Coatzcoalcos. Szybki prysznic i sen.

Poniedziałek to już relaks. Jedziemy na miejski targ zjeść koktajl z owoców morza na śniadanie. Potem basen i popołudniu wracamy do Tuxtli.

Wyjazd naprawdę udany. Zgraliśmy się jako grupa. Zdaliśmy sobie wszyscy sprawę,że musimy więcej kręcić, również w środku dnia. Upał był największym wrogiem. Sam miałem potężny kryzys na asfaltowym podjeździe niemal w samo południe. Osobiście odwiedziłem nieznany mi dotąd stan i po raz pierwszy jeździłem w tak liczną grupą meksykańskich cyklistów.

Trasa sama w sobie była lekkim zawodem. Miały był ochy i achy,lecz ani widoki, ani teren nie rzucił na kolana. Dzięki temu każdy z nas docenił okolice Tuxtli i góry Chiapas.

Trochę zdjęć od znajomych już niechronologicznie:

Ćwirek: