czwartek, 12 kwietnia 2012

Notatki z Maroka- Tagadirt

Czyli po berberyjsku zamek.
To akurat miałem dopiero odkryć po całym dniu jazdy.

Po kilku nocach w Tafraute, podziwianiu okolic i odpoczywaniu, nadszedł czas ruszać dalej. Chodziło zarówno o wystarczającą ilość czasu na regenerację , pobytu w tym samym jak i wewnętrzną potrzebę parcia naprzód. W dalszym ciągu nie opuszczałem księżycowego krajobrazu, pustych skalistych przestrzeni oraz otaczających bijących spokojem gór.

Jednocześnie odczuwałem lekki niepokój i czułem się nieswojo, niepewnie i nie do końca bezpiecznie. Możliwe,że chodziło o brak ludzi,wody, roślinności. Nic tylko wiatr, monotonia i cisza. Nie chciałbym tam się rozbijać na noc. Wioski można było napotkać ,ale albo jakiś czas za mną bądź trochę kilometrów przede mną. Teren słabo oznakowany, ludzi do zapytania o drogę niewiele.

Na mapie na południe ciągnie się krajówka numer 12. Na niej Tagadirt, potem Tata. Lokalni pytani o jedną z nich kojarzyli pierwszą miejscowość. Tata gdzieś tam kołacze się w głowie,ale ,że jest poza okręgiem stu kilometrów pozostaje większości z nich nieznana.
Tagadirt był nie jeden, a dwa,a podobno jest ich dużo więcej, tak samo jak i zamków w berberyjkiej strefie panowania. Zgubić się nie było trudno bo małych wiosek nie umieszczono na mapie, a i na jednym z rozwidleń musiałem skręcić nie w tą stronę co trzeba. Na jednym z nich próbowałem dojść swojego położenia. Wiele poza jeszcze większym zdezorientowaniem się nie zmieniło. Nie wiem jakim sposobom dosłownie znikąd pojawił się Marokańczyk.
Wcześniej odpoczywając na skałach z rowerem pozostawionym na poboczu z wietrzącym się skarpetkami , zobaczyłem kogoś machającego do mnie z samochodu. Zatrzymał się, wyszedł i upewniwszy,że nic mi się nie stało, pojechało w swoim kierunku. Ten sam kierowca kilka godzin później znalazł mnie nieco zagubionego na skraju drogi i pomógł mi odnaleźć się na mapie.

Wtedy równie znikąd co we wcześniejszym wypadku pojawił się Brian. Młody, w okularach, dość elegancko ubrany. Na dzieńdobry, po tym jak się dowiedział,że jestem skąd jestem sypnął „dobry wieczór”, „dziękuję” i coś w stylu „dobra robota”. Okazało się,że pracował jako przewodnik w Agadir nad Atlantykiem i poznał wielu Polaków. Poza tym mówił bardzo dobrze po angielsku. Obecnie jest nauczycielem francuskiego, lecz wcześniej odwiedził kilka ważniejszych miast w poszukiwaniu pracy. W końcu osiadł w swojej rodzinnej miejscowości, aczkolwiek nie na długo bo jest w trakcie składania podań w staraniu się o pozwolenie na wyjazd do Kanady.

Brian rozwiał moje wszelkie wątpliwości dotyczące położenia i od tej pory było jasne o co chodzi z Tagadirt i dlaczego jest nie tam gdzie być powinien. Zaproponował również nocleg, na co ochoczo przystąpiłem. Było już późne popołudnie,a perspektywa poznania lokalnego życia od kuchni wydawała się świetnym przeżyciem.

Po parunastu minutach marszu dotarliśmy do zabudowań. Po drodze każdy znajomy Briana chciał się przywitać i dowiedzieć kim jestem. Wszyscy ciekawscy,ale bardzo przyjaźni i mili. Przebrałem się i zostawiłem rower w jeszcze niewykończonym budynku. Nie ma prądu i wody,ale najważniejsze,że był dach nad głową, prosta toaleta i miejsce do spania. Tutaj zazwyczaj śpi ojciec i dla odmiany w jednym z pokoi ja. Paredziesiąt metrów obok znajdowało się gospodarstwo z drugim domem gdzie mieszkała matka i cztery siostry Briana. Budowa jeszcze trochę zajmie,ale i tak zrobione jest sporo.
Do kolacji zostało jeszcze trochę czasu i zanim rodzina wróci z pól i damska jej cześć przyrządzi coś do jedzenia Brian zabrał mnie na spacer po okolicy. Popijąć świeże , tłuste mleko od krowy, które próbowałem po raz pierwszy w życiu, rozmawialiśmy o wszystkim.
Mój gospodarz okazał się bystrym i bardzo inteligentnym człowiekiem. Dużo czyta, jest ciekawy świata, uwielbia oglądąć Discovery. Dla mnie jest to kanał z ciekawostkami, który od czasu do czasu przeglądałem gdy trafiło się coś pasującego pod mój gust. Dla Briana z południa Maroka jest to kopalnia wiedzy i źródło informacji o wojnach, Europie i świecie. Dla jednych czysta rozrywka i umilacz czasu, dla innych cenna lekcja historii.
Oprócz tego, Brian zaczytuje się w filozofii i wątpi w swoją religię jak i w istnienie samego Boga. Z ateizmem jestem spokrewniony, jednak nigdy bym się nie spodziewał takiego podejścia na głębokiej prowincji. Okazało się,że od małego zadawał dużo pytań, drążył interesujące go kwestie przez co wielokrotnie był wyrzucany za drzwi klasy przez poirytowanych i nie potrafiących odpowiedzieć na podstawowe pytania i wątpliwości nauczycieli. Co jeszcze ciekawsze, jego tata jest bardzo religijny, tak samo jak cała rodzina jednak nikt nie sprawia mu z tego powodu przykrości. Nikt tak naprawdę go nie rozumie, lecz toleruje i akceptuje wybór Briana.
Podobnie wygląda sytuacja jednej ze starszych sióstr,która stwierdziła,że w szkole jej się nie podoba i nie będzie tam chodzić. Zamiast tego pomaga w domu i pracuje wraz z innymi na gospodarstwie. Dowiedziałem się,że jeszcze do niedawna dziewczęta nie miały możliwości uczęszczania na zajęcia i,że jego matka zna jedynie język berberyjski. Zawsze oglądała kanały arabskie, ale od dwóch lat istnieje kanał wyłącznie po berberyjsku z kanałami na żywo i prezenterami włądającymi tym dialektem.

Opowiedział mi też o tym jak na wsi poznaje się dziewczyny. Jako,że żaden z chłopaków nie może tak po prostu ich odwiedzić w domu czy, ani one nie mogą zagadnąć potencjalnych mężów, jedyną sposobnością kontaktu i pogawędki jest zbierani chwastów dla bydła. Dziewczęta nigdy same a w grupkach idą ku polu, gdzie zazwyczaj przebywają chłopcy i podczas wybierania co dorodniejszych pęczków jedni i drudzy mają okazję poznać się bliżej i zainteresować drugą osobę. W tym roku w całym Maroku deszczu brak i jest susza. Bez wody ciężko o plony jak i pokarm dla bydła. Tym samym Brian wie,że z szukaniem żony musi poczekać do następnej wiosny.

Na koniec dnia w końcu nadszedł czas kolacji. Podano własnoręcznie zrobiony i upieczony chleb z oliwą i domowym tłustym masłem. Tajin, czyli duszone warzywa z mięsem podawany w charakterystycznym strzelisto kopulastym porcelanowym naczyniu,a to wszystko popito obficie słodką herbatą. Posiłek jedliśmy we trzech, ja, Brian i jego ojciec, jako że kobiety musiały zostać w oddzielnym pomieszczeniu i nie mogły się pokazywać obcemu mężczyźnie. Jeszcze trochę pogadaliśmy,aż powieki same zaczęły się zamykać i trzeba było iść spać.

Rankiem, po szybkiej toalecie i lekkim śniadaniu nadszedł czas się pożegnać i ruszyć ku „mojemu" Tagadirt.

sobota, 7 kwietnia 2012

Notatki z Maroka-Brandon i Chrissy

Wyjeżdżając z Casablanki, przez którą starałem sie przejechać najszybciej jak tylko sie da, minął mnie samochód z dwiema energicznie machającymi rękoma osobami. On potargany i znajomy,a ona uśmiechnięta i również dziwnie kogoś juz poznanego przypominająca.

Początkowo wydawało mi sie,ze to kolejni kierowcy zainteresowani obladowanym rowerem jakich do tej pory widzialem dziesiątki. Niemal zawsze były to pozytywne doświadczenia jednak te zapamiętam na bardzo długo.

Brandon i Chrissy to młoda para Amerykanów pracujących w Casablance jako nauczyciele angielskiego. Tę konkretna dwójkę wyróżnia fakt, ze spotkaliśmy sie parę dni wcześniej podczas przeprawy promowej do Afryki. Mieli trochę dni wolnego i zwiedzali północną Hiszpanie.

Zaprosili mnie do swojego domu na noc.A ten jest nie byle jaki bo usytuowany tuz na plazy na przedmieściach miasta ,w większości z drewna i z niebywałym widokiem na ocean. Przestronne, funkcjonalne wnętrze w stylu domkow wakacyjnych znanych z pocztówek wysyłanych z ciepłych krajów pogarszających tylko samopoczucie i mizerny los znajomych zanurzonych w monotonii zycia codziennego na rodzimej ziemi.

Jakby wszystkiego było mało, akurat w czwartek przypadała liga kręgli organizowana przez lokalny klub, gdzie spotykali sie wszyscy nauczyciele koledżu amerykańskiego,żeby odreagować nawracanie topornych marokanskich nieletnich mózgów na właściwą drogę. Żartuję rzecz jasna. Zarówno uczenie i sama szkoła sprawia im sporo radosci i obije sie wydaja byc szczęśliwi.

Nie dość,że fajnie było sobie pogadać z ludźmi i pograć w kręgle to była to miła odskocznia od dotychczasowej rutyny każdego dnia. Do tej pory nie spotkałem sakwiarzy, ani włóczykijów z plecakami i nie było za bardzo dłuższego kontaktu z drugą osobą. Później takie spotkania, krótsze czy nieco dłuższe trafiały się w miarę regularnie czy to na trasie czy gdzieś pod dachem.

Gospodarze zapytani o wybór takiego a nie innego kraju wytłumaczyli,że chcieli czegoś odmiennego i do tej pory nigdy nie byli tak daleko. Dla nich zarówno Europa jak i Afryka to zupełnie nowe doświadczenie. Według mnie wybór jak najbardziej słuszny. Do Hiszpanii kilka godzin samochodem,a na południe od Maroka to już tylko jedna wielka przygoda. Kraj muzułmańskie to ciągle dla nich niedokończona księga,ale czują się komfortowo i przede wszystkim chcą go poznać lepiej.

Brandon w osobnym pokoju trzyma dwie deski do surfowania i z utęsknieniem czeka na rozpoczęcie sezonu,kiedy woda bedzie wystarczająca ciepla aby moc w niej pływać. Swoją pasje realizuje tez za oknem. Do końca kontraktu zostało jeszcze półtora roku wiec śmiem sądzić,ze pod koniec pobytu wyniesie sie na ponadprzeciętny poziom:)

Rankiem trzeba było się pożegnać. Oni pojechali na poranne zajęcia,a ja dalej na południe.

Notatki z Maroka-Mhamed





Zbliża się godzina 18sta, czas szukania noclegu. Wiem,ze będzie noc w namiocie. Rozglądam sie za ustronnym miejscem, z dala od ludzi i samochodów. Generalnie o takie lokum w Maroku do tej pory nie było wcale tak łatwo. Przy polach zawsze sa ludzie albo pracujący na roli albo czekający przy głównej drodze na transport do domu. Ciężko o typowe odcinki pustkowia gdzie nie ma nic i nikogo ( mowa o polnocno-zachodniej czesci Maroka).

Stoi dwóch mężczyzn przy polnej ścieżce odbijającej od drogi. Wskazują na grupkę drzewokrzakow za płotem i pytam sie łamanym francuskim czy mogę tam robic namiot. Po pierwsze dobrze im z oczu patrzyło, po drugie miałem nadzieje,ze sa właścicielami tej ziemi. Okazuje sie,ze nie, ale coś dla mnie znajdą. Od tej chwili zdaję się zupełnie na nich. Rozmowa juz tylko po arabsku, stoję i słucham, mam iść gdzieś ‘tam’ za jednym z nich. Kolejny lokals, kolejna rozmowa, niby sie kloca,ale zaraz po tym śmieją wiec chyba jest dobrze. Idziemy! Tam, przed siebie, pokazuje palcem jeden z nich. No dobra.

Koniec końców po uprzednim władowaniu sie na wielka wydmę trafiłem do własnorecznie wykonanej chatki. Tym razem jest to prawdziwa chatka,bez cementu, zbednej technologii, prądu. Jednak w środku ma wszystko. Jest bramka, plot z kolczastych krzaków, ogródek a raczej cos co go przypomina, WC, no i zamykana na klucz chatka. Widok piękny. Godzina 19sta, zachód słońca, huk fal, długa i bezludna plaza, zero smieci. Rozbijam namiot, siedzimy przy ognisku, oni pala fajke z marokanska specjalnoscia, ja sie ślepie w gazyliony gwiazd ponad tym wszystkim. Jest genialnie. Znajomi, którzy wcześniej pomogli mi wtargać tutaj rower ida do domu, ja jeszcze robię kolacje, gospodarz herbate, po czym idziemy spać.

Bliski kolega Morfeusz nie zawiódł i zapewnił wydajną regenerację. Ciepły i nieco zroszony poranek przyszedł bardzo szybko. Jemy śniadanie i na koniec Mhamed pyta się czy nie miałbym dla niego bluzy. Mówię,że mam jedna i jest mi potrzebna i niestety nie mogę mu jej podarować.
Pakuję rzeczy, składam namiot, gospodarz wskazuje palcem na softshell i pyta się czy ta byłaby okej. Ja na to,że wiatrówka, ze mi się ciągle przydaję bo chroni przed wiatrem i zupełnie odpada. Zamiast niej mam t-shirt ( w sumie były trzy). Ocieplanego pozbyć się nie mogę,ale termoaktywny mnie nie zbawi. Dzięki, dzięki, rozmiar będzie okej, fotka na pożegnanie,wymiana adresów i razem schodzimy z wydmy, żegnamy się.

Po pięciu minutach sięgam do sakw po pomadkę ochronna, którą zawsze mam pod reką w wiatrowce. Kurtki nie ma. Doskonale pamietam jak ja upychałem kolo śpiwora,ale sprawdzam resztę sakw. Nigdzie jej nie widac.Jest tylko jedna możliwość, Mhamed ja sobie wziął. Mocno zaniepokojony albo raczej podk**** sytuacja, nerwowo kręcę pedałami ,zeby jak najszybciej wrócić do chatki na wydmie. Docieram na miejsce, krzyczę,wołam, pusto. Przeciskam sie ponad furtka a krzakami, nieco nadrywam przy tym spodnie i szukam kurtki. Nie ma. Nie dotykam jednak jego rzeczy, nie otwieram siatek. Ubrania wiszą na ścianie, jednak moich nie widzę.Zbiegam po wydmie i na migi pytam rolników o Mhameda.

"Tam jest,tam jest, siedzieć i czekac cierpliwie”.

Jezyk migowy i gra ciałem działa cuda.Taszczę najpierw sakwy, potem rower po piachu na gore i ide pod chatkę. Jest,wrócił.

"Mhamed! Bluz ruż se mła, tiszert e tła!, presął de mi frer(kłamstwo)"

On bez chwili namysłu odwraca się i wraca wraz z siatka,a w niej....moja kurtka! Nic nie mowie. Odchodzę najszybciej jak się da. Przebijam do drogi i jadę ile sil w nogach. Byle dalej.


Pomijając jej wartość materialna,która jest najwyższa z całego zestawu posiadanej przeze mnie odzieży, wiatrówki używam na co dzień i również wtedy kiedy nie jeżdżę. Naprawdę chce wierzyć,ze to głupia pomyłka,ze sie nie dogadaliśmy,ze te wszystkie gesty były przyjazne i prawdziwe tak jak je odebrałem, jednak faktem jest,ze Mhamed moja kurtka z sakwy wyjął sam. Szkoda,ze cale zajście zepsuło mi dzień,zachwiało wiarę w gościnność Maroka i nie dało spokoju przez długi czas....

piątek, 6 kwietnia 2012

Notatki z Maroka- Jedziesz



Jedziesz. Dziesiątki, setki, tysiące machnięć korbą. Jak pod górkę, wbrew pozorom owych obrotów więcej, za to prędkość ślimacza. Bagaż robi swoje. Wielbłąd, muł, osioł, rumak, ja mam swój rower.
Pedałuję się samoczynnie. Nie myślisz o tym. Jedna noga, potem druga. Kolano idzie w górę potem w dół, coś jak oddychanie. Klatka piersiowa się rusza,ale kto by się na tym skupiał.
Ręce na kierownicy,rogach,manetkach,klamkach. Automatycznie,słysząc silnik samochodu za plecami zjeżdżasz bliżej pobocza. Jak tego nie ma, jedziesz przed siebie. Oczy na oponie, szosie, liczniku, domach, polach. Błądzą po wszystkim i po niczym. Jakimś sposobem dostrzegają dziury i martwe jeże i ośle kupy. Jedziesz. Ludzie machają, trąbią, bywa że biją brawo. Uśmiechają się, choć czasem patrzą jak na dziwadło i wytykają palcem. Najczęściej jednak dopingują. Uniesiony kciuk, klakson poprzedzony szerokim uśmiechem czy gest rękami żeby pedałować mocniej. To naprawdę dodaje otuchy i energii.
Nawet w najpodlejszym humorze i tak odwzajemnisz uśmiech. Po którejś z rzędu dziesiątce kilometrów nie masz siły, nie chcę ci się i ignorujesz ich. Ni to dobrze, ni to źle. Tak już jest. I tak nie jesteś w stanie odpowiedzieć na każdy okrzyk, gest czy uśmiech.
W międzyczasie mnóstwo kropli potu, zużytych kalorii, kurw i myśli. O wszystkim i o niczym. Trochę jak Marokańczycy podczas przesiadywania w kafejkach przy herbacie...

Notatki z Maroka-Broda

Może ją mieć każdy o ile jest w stanie wyprodukować odpowiednią ilość testosteronu. Wprawdzie linia pomiędzy imydzęm bezdomnego,a gustowną nonszalancją jest bardzo wiotka , każdy wyznacza ją według własnych kryteriów

Z kilkudniowego zarostu poprzez fazę niesfornych łoniaków i okres swędzenia zmierza ku mitycznej gęstwinie krasnala czy Świętego Mikołaja. O różnych kolorach, formach i wzorach, w zasadzie bez żadnej praktycznej funkcji. Można nią zadać szyku, zawstydzić rybaka czy przestraszyć pociechy sąsiada pukających do twych drzwi po kopniętą w krzaki piłkę.

Regularne szlifowanie skóry twarzy, nie wiadomo czemu zostało przyjęte za eleganckie i higieniczne. Na pewno moment kiedy jesteśmy w stanie wyłowić z niej rybią ość czy resztki ostatniej wieczerzy skłaniają ku głębszej zadumy, jednak fanów takiej ekstremy znaleźć byłoby trudniej niż łysego kadłubka

I wnet nadchodzi czas, kiedy wkraczają wątpliwości. Kiedy w lustrze pojawia się zarys starszego o dobre dziesięć lat Ciebie, może trzeba by ponownie sięgnąć po zakurzoną maszynkę. A może pójść o ten krok czy centymetr dalej i zbliżyć się wiekowo do swego rodziciela.

Dylematy, dylematy...;)

czwartek, 5 kwietnia 2012

Notatki z Maroka- Marokańczycy

Siedzą godzinami nad czajnikiem herbtaty i nie robią przy tym nic. Patrzą się, myslą, nie nudzą się wcale. Czas płynie wolno swoim tempem. Czasem przyjdzie ktoś znajomy, czasem pozdrowi się kogoś na ulicy. Podrapią się po stopie. Na tych klapki bądź sandały czy też innego rodzaju okrycie nożne. Oryginalne i jedyne prawdziwe to zółte i skórzane. Do nich często skarpetki. Polak nazwałby je ciapami. Pstrokate, białe, dziurawe czy też w wersji topless. Można w nich chodzić do meczetu, na kawę, do sąsiedniej wsi czy jeździć motorowerem. Stopy się wietrzy. Nosząc owe ciapy rzeczą oczywistą i powszechnie akceptowaną jest eksponowanie ich w kawiarniach czy innych miejscach publicznych. Zdrowo, podobno,a już na pewno przyjemnie.

Raz z ciekawości postanowiłem siedzieć w kafejce tak długo jak robią to lokalni, lecz po godzinie dałem sobie spokój, podczas gdy większość bywalców dalej pozostawała przy stolikach.
Generalnie czas jest zupełnie inaczej postrzegany niż w Polsce czy uogólniając na północ od Maroka. Docenia się nicnierobienie i nie ma musu wykorzystywania go do robienia czegoś konstruktywnego. Sporo się czeka czy to na transport czy w kolejce jednak bez stresu i bez nerwów. Bus przyjedzie kiedy przyjedzie. To nic,że powinien już być. Przyczyną opóźnienia może być wszystko, korek, wypadek, pogawędka z innym kierowcą. Chcesz gdzieś dojechać to nie masz wyboru,w końcu cię zabierze. Dobrze to jak i źle.

Przykładowo, nie wiem dlaczego nikt nie wpadł na pomysł,że siedząc przy herbacie i obserwując niemal zerowy ruch na ulicy, można sobie poczytać gazetę. Nie mówie o książkach,a o zwykłej dziennej, może nawet plotkarskiego pokroju prasie. Wykluczam nieumiejętność czytania bo Koran zna każdy,a gazeta może być po arabsku. Może być problem z jej dystrybucją na prowincję, jednak w miastach również mało kto czyta prasę. Najwyraźniej uznawane jest to za stratę czasu:)

Notaki z Maroka- Marokańskie rowery


Spanachane i zakurzone. Stare i z drugiej ręki, nowych jak na lekarstwo, można by rzec,że ich nie ma. Kolebiące się koła, łyse opony,podarte siodełka. Ledwo jeżdżą ,ale suną przed siebie. Starzy, młodzi, kobiety oraz dzieci,wszyscy na maszynach o różnych kolorach i geometriach, gdzieś jadą.

Rowery są wszędzie, tak samo jak i serwisy. Dość dziwne,że nie korzysta się z nich częściejmimo,że te wydają się zupełnie zapełnione sprzętem. Rower zadbany służy dłużej i nie mówię o pedantycznym polerowaniu szprych czy ponad częstym oliwieniem łańcucha. Hamulce, które mimo energetycznego ściskania klamek ledwo działają, przerzutki które kiedyś ułatwiały jazdę pod górę i koła które lekko się toczyły.

A może to chodzi o inny stosunek do zużycia sprzętu? Ważne,że jeździ i póki nie odpada czy wręcz uniemożliwia jazdy, rower uważa się za sprawny? Może..

Co ciekawe, nikt ich nie zapina,nie zabezpiecza, nie zerka nerwowo kiedy przechodzeń z ciekawieniem przystaje przy nim na dłużej niż chwilę.

Ulubiony środek transportu biedoty, jednak w większych miastach można zauważyć młodych, dobrze ubranych ludzi jadących do pracy czy na uczelnię. Głównie królują śmierdzące motorowery, jednak prostota dwóch kółek zdaję się przemawiać do coraz większej rzeszy Marokańczyków.

Notatki z Maroka-Maroko

Maroko

Mimo,że Nieco na wyrost nazywane Wrotami Afryki to oferuje Europejczykowi wzgląd w zupełnie inną kulturę, religię oraz mentalność. Położone tuż przy granicach Hiszpanii i nad Morzem Śródziemnym, nie mogło zostać pominięte podczas ambitnej ekspansji ówczesnych rywalizujących ze sobą mocarstw. Fenicjanie, Rzymianie, Arabowie, Żydzi oraz wiele innych nacji odcisnęło piętno i wpłynęło w mniej lub bardziej znaczący sposób na kształtowanie się tego północnoafrykańskiego kraju.

Zachód to nic innego jak Atlantyk i setki kilometrów wybrzeża oraz plaż. Podobnie jest z północą z tą różnicą,że wody należą do basenu morza Śródziemnego. Zachód i południe, natomiast to w większości tereny pustynne i suche. Serce Maroka to góry. Pasm jest kilka i te różnią się wysokością, pejzażami jak i rzecz jasna tym i kim je zamieszkuje. Północne zielone góry Rif to zupełnie inny świat w porównaniu z nieco bardziej dzikimi stożkami Atlasu Średniego. Atlas Wysoki królujący ponad Marakeszem przewyższa najwyższe punkty Europy,a na udając się jeszcze dali czeka na nas księżycowy krajobraz Anty Atlasu.

Maroko mimo bogatej kultury, architektury różniącej się między poszczególnymi miastami, czy trzech powszechnie używanych języków to przede wszystkim natura i bogactwo form oraz kolorów i wrażeń z nią związanych. Ocean, morze, jeziora, najprzeróżniejsze góry, doliny, kaniony, płaskowyże i oczywiście pustynia. Ciężko szukać takiej różnorodności w którymkolwiek ze znanych mi krajów Europy.

Co istotne, wszystko to jest na stosunkowo małym obszarze i nie jest zbyt trudno dostępne. Mimo,że najpopularniejsze miejsca są mocno skomercjalizowane i rozwój turystyki potrafi uprzykrzyć życie, ciągle można zobaczyć dzikie, puste przestrzenie oraz tereny, gdzie nie ma zupełnie nikogo.

Atrakcyjnie cenowo oraz geograficznie blisko. Kilka godzin samolotem czy startując z wybrzeża Hiszpanii, dwie godziny promem to niewiele. A warto bo wrażenia niezapomniane.