sobota, 30 lipca 2011

Zębów błysk..

..czyli sławny jestem;P

Jakiś czas temu ja, Maciek oraz koleżanka Paulina byliśmy na targach edukacji i szkolnictwa ( górnolotnie to ujmując;) służbowo jakby ktoś miał wątpliwości no i psim swędem jestem w gazecie. Wydanie internetowe co prawda,ale wnuki będą się cieszyć, prawda? prawda? hehe

Wczoraj natomiast, na zakończenie semestru i pożegnanie studentów podczas firmowej imprezy udzieliłem wywiadu stacji TV Azteca. Był krótki, wyszło nieco głupawo( niestety z mojej winy;P) i nie ma pewności,że gdziekolwiek zostaje wyemitowany, aczkolwiek jak dojdą do mnie jakiekolwiek słuchy czy też fani zaczną dobijać się do moich drzwi, niezwłocznie się tym pochwalę:)

Tymczasem:link do zdjęcia

niedziela, 24 lipca 2011

Z cyklu niedzielne wycieczki vol 5

Zinacantan

Malutka mieścina paręnaście kilometrów od San Cristobal De Las Casas

Sobotę przespałem. W zasadzie nie wiem czemu. Tydzień nie był wyjątkowo męczący, noce przespane wszystkie, czasem trafiła się jakaś drzemka. Jakby nie patrzeć zdrzemnąłem się popołudniu,żeby ocknąć się o 22. Tym samym, chyba każdy zrozumie,że tego dnia wydarzyło się niewiele,żeby nie powiedzieć nic.

Za to jak to w niedzielę u mnie bywa, gdzieś się szlajałem. Niedaleko, bez fajerwerków i spektakularnych atrakcji jednak zawsze to coś nowego i powolutku Chiapas pozostaje coraz mniej tajemniczy.

W San Cristo zahaczyłem o targ łakoci, które jak to w Meksyku bywa okazały się nieco przesłodzone i ciężko było zmóc chociaż mały kawałek. Za cukrem nigdy nie przepadałem, jednak wszystko prezentowało się całkiem apetycznie,przynajmniej tyle:)



W drodze do busa zatrzymałem się w Muzeum Bursztynu. Dla każdego Polaka,który chociaż raz stąpał po Bałtyckim piasku nie będzie to nic nadzwyczajnego, lecz tutaj ten surowiec cieszy się niezłą popularnością i Chiapas jest jednym z niewielu miejsc na świecie,gdzie można go wydobyć. Nie ukrywam,że miło było przeczytać,że największe zasoby znajdują się nad naszym mroźnym morzem:>




Następnie krótka tułaczka po uliczkach szukając miejsca odjazdu busów i po 15stu minutach jestem na miejscu. Mieścina mało atrakcyjna. Nieco zakurzona, malutka, cicha, zbyt cicha. Na szczęście w 'centrum' jest plan,a przy nim kościół. Ten też niczym nie zachwyca,ale wokół niego natomiast można zobaczyć iście prawdziwych indian. Przodków Majów bądź też Azteków posługujących się własnym językiem i charakteryzujących się typowymi dla tego regionu strojami.

Wszyscy są niscy, krępi i mają ciemną karnację. Nic nowego? Poniekąd. Co rzuca się w oczy to kolory. Mnóstwo odcieni fioletu, purpury i czegoś wpadającego w ciemny niebieski. Ni to granat ni to morski, ciemny niebieski i już. Lokalni noszą haftowane chusty albo kamizelki, do tego po kilka warstw i co ciekawe chodzą niemal boso. Na tutejsze warunki w Zinacantan jest chłodnawo. Góry, świerki, rześkie powietrze, jednak umorusane palce wystają z sandałów czy innego typu domowej roboty cichobieżków.





Posiedział, kilka zdjęć zrobił, mszy w nowym języku posłuchał i do San Cristobala wrócił. Tam odwiedziłem targ i sprawdzone taco za 5peso ( 0,4$ USD) pokrzątałem się po okolicy, posiedziałem na głównym placu i wróciłem do Tuxtli. Kolejna niedziela, kolejny post, kolejny tydzień. Powoli, powoli, zbliża się sierpień. Czeka mnie trochę sprawdzania, poprawiania i papierkowej roboty, potem firmowa impreza na zakończenie semestru i pożegnanie uczniów ( tak się składa,że moich) i i i czas odkurzyć plecak z szafy:)


czwartek, 21 lipca 2011

Z innej beczki

Meksyk..

(Podobno) Kraj całkowicie kontrolowany przez kartele narkotykowe, mafiozów, ludzi trudniących się przemytem innych ludzi i transportowaniem ich przez całe terytorium aż do granic Wielkiego Brata. Najgorzej jest na północy,jednak Chiapas to region graniczący z Gwatemalą i każdy kto nie ma dokumentów,a chce dotrzeć wyżej musi, musi pokonać tutejsze okolice.

Kraj gdzie każdego można kupić, gdzie generałowie dorabiają na boku współpracując ze światkiem przestępczym, gdzie kadencja szefa policji trwa krócej niż słoneczne dni lata w Polsce.

..Podobno..

Kraj, w którym ludzie nie ufają rządowi, a bywa i tak,że wobec obojętności władz i bezradności sami wymierzają sprawiedliwość. Wyższe stanowiska urzędnicze to jedna wielka rodzina w znaczeniu dosłownym, kryjąca siebie nawzajem i na tyle hermetyczna,że dostać się równie ciężko jak wydostać.

..podobno..

Kraj,który za sąsiada ma największego producenta broni na świecie na dodatek umożliwiającego swoim obywatelom paradując po ulicach z .38 za paskiem spodni lub pod poduszką. Nic dziwnego,że gangi dysponują coraz to bardziej zaawansowaną technologią i wyposażeniem, również tym zbrojnym. Brzmi znajomo? Racja. W każdym dzienniku każdego zakątka na Ziemi padają podobne stwierdzenia. W Meksyku nabierają tylko nieco innego formatu.

Do niedawana nie zdawałem sobie sprawy z tak głęboko zakorzenionej i wszechobecnej patologii panującej w Meksyku. Wszystko to co napisałem wyżej można przeczytać w gazetach do tego udekorowane w zdjęcia ciał w czarnych workach, łuski na ulicach i zatrważające statystki, z których wynika,że w rewolucji Meksykańskiej zginęło mniej ludzi niż w przeciągu kilku ostatnich lat w skutek wojen karteli narkotykowych.

Na północy kraju w miastach jak Ciudad Juarez czy Tijuana pozycja menedżera w większych firmach dorównuje zarobkom prezesów czy dyrektorów w innych częściach kraju. Nikt nie chce tam pracować, nikt nie chce obejmować stanowisk potencjalnie narażających cię na kontakt z mafią. A o tej słyszy się rzeczy najróżniejsze. Baseny wielkości stawów z rekinami czy delfinami to dla mnie nowość, zwłaszcza gdy porówna się do tego własny helikopter, Maybach czy prywatną wyspę; jakie to banalne i niekreatywne.

Żyjesz w takim kraju i się zastanawiasz kiedy to się zmieni, kiedy ludzie odzwyczają się od przemocy, kiedy zaczną głosować z nadzieją na poprawę ( wyjątkowo naiwny przykład, wiem). Kiedy wojsko będzie na tyle silne,żeby stawić czoła armii przybierającej na sile i wymiarach oraz potędze trudniej do oszacowania. Szybko dochodzisz do wniosku,że chyba ...nigdy.

Dla Meksyku nie ma nadziei, nie ma ratunku, nie ma alternatywy. Żyje swoim leniwym tempem, z uśpioną gospodarką i potencjałem zarówno ludzkim jak i surowcowym. Z samej turystyki można by napędzić kilka wielkich miast,a różnorodność geograficzna w jest oszałamiająca.

Dzięki temu, trochę lepiej rozumiem Meksykanów. Co tu się przejmować kokainą, heroiną, bronią, jak trzeba zatankować, wykarmić swoją gromadkę, odwiedzić liczne kuzynostwo. I piszę to bez żadnej złośliwości. Lokalni wydają się żyć własnym tempem, pozbawionym większych ambicji,planów czy abstrakcyjnego myślenia, którego taki ja na przykład jest pełen po brzegi. Jak z resztą można myśleć o naprawie własnego kraju, jak zewsząd docierają głosy o wykryciu kolejnych skandali, łapówek, machlojek ludzi,którzy powinni służyć innym,albo przynajmniej wykonywać swoje obowiązki. Rząd jest słaby i nie wie jak pokonać najgroźniejszego rywala. Można liczyć,że narcosi sami się wybiją jednak zawsze przyjdą kolejni. Ludzie nie przestaną ćpać, a nawet jakby im się znudziło to jest można się zabrać za hotele, kasyna czy szpitale. Rynek jest ogromny,a możliwości nieograniczone. Wcale się nie dziwię,że ludność ma dużo w nosie.

Jasne, można działać, nadzieja umiera ostatnia, trzeba rewolucji, ludzie się zbuntują, będą walczyć o swoje. Póki co wcale tego nie widać. Wprawdzie wydarzenia na Bliskim Wschodzie udowodniają,że czasem wystarczy jeden incydent,żeby uruchomić lawinę niezadowolenia i uwolnić kumulowaną przez dekady frustrację,ale ile znamy takich przypadków, ile faktycznie przekształciło struktury społeczeństw. Północna Afryka jest obecnie niestabilna, wielcy tego świata czekają co się stanie i nie wiedzą do kogo wystawią dłoń jeśli w ogóle będą jakkolwiek reagować.

Biedni pracują na plantacjach bo nie mają wyboru. Rolnictwo małodochodowe, reformy znikome, dotacje nie istnieją. Za to gotówka wpływa do kieszeni. Czy fasola, kukurydza czy plantacje marichuany, rolnikom robi to niewielką różnicę. Jedno i drugie się sadzi, o jedno i drugie trzeba dbać i uprawiać. Z resztą z samej marichuany narcosi się tak wysoko nie wybili.

Oczywiście problem jest dużo bardziej złożony. Danymi nie dysponuje żadnymi, tak samo jak obyciem w owym światku czy informacjami z pierwszej ręki. To wszystko zasłyszane, powtórzone, ubarwione i pozmieniane. Ktoś coś wie, jedni drugim przekazują. Nie wiem jak duże, aczkolwiek ziarno prawdy w tym jest i to co mi w głowie się kołata przelałem na klawiaturę.

Człowiek się tego wszystkiego nasłuchał, zmartwił, szarość zalała kolory. Rada innych, którzy przeszli ten etap? Możesz zrobić dokładnie nic. Chcesz napisać list do organizacji międzynarodowych? Powodzenia. Chcesz się przeciwstawić facetom w pick-upie, z paskiem z wielką klamrą i tatuażami zachodzącymi na szyję? Proszę bardzo.

Jako szaraczek wracasz do swojej pracy, rodziny, piwa w weekend i o tym nie myślisz. Niektórzy chcieliby opuścić kraj, wyjechać, zapomnieć. Inni liczą,że nigdy ich nic złego nie spotka i biorąc pod uwagę liczbę 108 milionów obywateli jest w tym logika.

A ja? Wracam do Polski na święta Bożego Narodzenia. Zostawać na stałe mi się nie widzi, jednak mostów za sobą nie palę. Jakby mi się nie podobało, to w tym właśnie momencie pewnie bym narzekał na pogodowe anomalie i kolejny spartaczony przez aurę weekend. Zagrożenia nieco inne niż w Polsce, jednak tych się nie wyeliminuje, zawsze były,są i będą. Tak naprawdę to bardzo chciałbym zobaczyć czy dalej będzie tak samo. Czy jak za dziesięć lat jak porozmawiam z tymi samymi ludźmi, czasem Europejczykami mieszkającymi tutaj już na stałe, będzie tak samo, lepiej,a może jeszcze gorzej. Nie jest tragicznie. Każdy kraj ma swoje patologie, niektóre na tyle poważne,że jakby zniknęły z powierzchni globu część z nas zwyczajnie by odetchnęła,a może nawet i uśmiechnęła. Co się zmieni? Nie mam pojęcia,ale COŚ na pewno..

poniedziałek, 18 lipca 2011

Z cyklu niedzielne wycieczki vol 4

Tonina


Sobota minęła leniwie, baardzo leniwie.

Jedną z wieczornych opcji były walki Lucha Libre czyli Meksykański Wrestling jednak z braku chętnych jak i w moim przypadku braku chęci pomysł padł. Ogólnie rzecz biorąc po pracy chciało mi się spać. I spało się całkiem miło. Jeszcze milej obejrzało się później film i na tym dzień się zakończył.

Jednak jeden dzionek nicnierobienia to wystarczający czas i wraz z nastaniem niedzieli duch obiboka zniknął ( zapewne do kolejnej soboty).

Tym razem w głowie wykiełkował plan poznania nieco odmiennej krainy, nieco bardziej oddalonej i obfitującej w atrakcje, a w zasadzie atrakcję innej skali. Mianowicie, piramidy. I to nie byle jakie bo spore, inaczej zbudowane i inaczej ułożone. Kilka tego typu miejsc już widziałem jednak dalej mi mało i za każdym razem zbieram szczękę z podłogi.

Wyjazd o 9 zero zero. Wpierw San Cristobal skąd przesiadka i busem telepiemy się ciasnymi górskimi drogami do Ocosingo. Tam krótki spacer po mieścinie, odwiedzamy targ gdzie znajdujemy rewelacyjną budkę z tanim i smacznym lokalnym jedzeniem, po czym kolejnym busem docieramy na miejsce.

Człowiek nieco się nasiedział, droga była uciążliwa i długa, a przecież tak samo trzeba było wrócić,ale było warto.

Cały kompleks zachował się w całkiem dobrym stanie. Co się zepsuło, rozpadło, ludzie rozniesli, podlega renowacji i według mapy, którą potem widzieliśmy w muzeum obecnie można zobaczyć większość tego co przyczyniło się do upadku potężnego Palenque.



Co ciekawe, po piramidach można chodzić, niemal wszędzie wejść i zajrzeć. Nie wiem jak to wpływa na trwałość,ale frajda jest nieprzeciętna i każdy łazi gdzie tylko ma ochotę.




W sumie przesiedziałem niemal osiem godzin w różnych środkach transportu. Jak na jeden dzień lekka przesada,ale za bardzo alternatywy nie było. Inna sprawa,że kilometrów jest tylko 170,lecz w Meksyku odległości mierzy się w godzinach a nie kilometrach, do czego muszę znowu przyzwyczaić przed zbliżającym się sierpniem:)




Pełna galeria na Picasa:


galeria Tonina

wtorek, 12 lipca 2011

Z cyklu niedzielne wycieczki vol 3

Miradores de Canyon Sumidero

Czyli jak kanion wygląda z góry.

Dziś mniej lania wody, za to więcej zdjęć.

Jak ostatnio pisałem w zeszły piątek padła propozycja imprezy basenowej w sobote, jednak co więcej, zaoferowano się zabrać nas na pięć punktów widokowych. Przy okazji mieliśmy spotkać koleżankę,która miała tam praktyki ( studiuje turystykę) a znamy się z owych konwersacji.

Carolina, Maciek, Alfredo, jego córka Sheri oraz ja. Kilka godzin podziwiania pionowych ścian, ptactwa, wysokości oraz potęgi natury. Padało,ale tylko przez moment. Widoki były genialne, teraz tylko brakuje ptasiej perspektywy i poznam kanion z każdej z możliwych stron.

Foto, foto, foto:

Niestety niebiosa nie były łaskawe. Mleko rozlane ponad górami jest wyjątkowo niefotogeniczne rozmazując ostrość i niszcząc kontrast. Na pogodę nic jednak nie zwalam, jest jak jest:)









Link do pełnej galerii na Picasa:

Miradores

poniedziałek, 11 lipca 2011

Cotygodniowe niedzielne wydanie wieczorne

Czyli witam wszystkich blogoczytaczy w ostatnio dość regularnie wydawanym tygodniku pod tytułem " A co tam u Ciebie?".

W dzisiejszym odcinku podejmiemy się analizy udanego weekendu. Malkontenci co chociaż raz wypili ze mną jedną Perłę od razu rzekną,że wystarczy gdy nie będzie on przesiedziany w domu. I muszę przyznać,że na tym moja złożoność się kończy i nie pozostałoby mi nic innego jak im przytaknąć,jednak po co tak upraszczać?:>

Jak na przyzwoity weekend przystało, zaczął się on już w piątek. Wprawdzie sobota to niestety kolejny dzień pracy, jednak napełniony nadzieją dnia poprzedniego nie zasypiałem na porannych zajęciach, a i studentom ingliszowanie weselej szło ( o zależności humoru nauczyciela i wydajności intelektualnej uczniów będę musiał poświęcić przynajmniej jeden odcinek programu)

Jednak po kolei.

Piątek. 11:30. Jak co 5ty dzień tygodnia tuż po pierwszych zajęciach przetransportowuje się Instytutu Kulturalnego Imienia Jaime Sabines, który jest regionalnym pisarzem, poetą, aktywistą kulturalnym, innymi słowy dumnie to ujmując człowiekiem pióra. Placówka mieszcząca galerię, coś a la salę konferencyjną oraz bibliotekę. W tej ostatniej, dzięki pomocy i współpracy z U.S.A, powstało miejsce przeznaczone na naukę języka angielskiego, bardzo przyzwoicie zaopatrzone w słowniki, książki, oraz tygodniki i miesięczniki w oryginalnym wydaniu znaczy się po ingliszmeńsku. Zakątek nazywa się Róg Benjamina Franklina i jego pracownicy zainicjowali bezpłatne konwersacje dla każdego kto ma czas, chęci i odrobinę odwagi,żeby przyjść i pogimnastykować mózgownicę i język po nieichniemu. Tak się złożyło,że osobą, która w każdy piątek prowadzi takie spotkania jestem ja, i powolutku, krok po kroku, z tygodnia na tydzień przybywa chętnych, przyprowadzających ze sobą siostry, córki, babcie, wujków i sąsiadów.

Rozmawiamy sobie o czym popadnie, czasem dyskutując po hiszpańsku lecz w głównej mierze większość na tyle ile potrafi produkuje się w języku obcym. Muszę przyznać,że grupa się rozkręca i czas mija bardzo szybko. Poza tym,że człowiek się udziela w czymś na wzór wolontariatu to ma fenomenalną szansę poznać ciekawych ludzi, dowiedzieć się nowych rzeczy czy zwyczajnie pogadać o atrakcjach w okolicy. Jednym słowem git.

Ostatnio pojawiła się przeurocza reprezentantka rasy latynoskiej o węglowych oczach, czarnych błyszczących włosach, która tańczy i się wspina więc kwestię jędrności oraz opływowości miednicy jak i pozostałych części ciała pozostawiam wyobraźni drogich blogoprzeglądaczy:]

Do tego, jak na lokalne warunki była dość wysoka, ślicznie się uśmiecha i nieźle radzi sobie z angielskim..

Jeśli jednak ktokolwiek myślał,że będzie to wstęp do namiętnego polsko chiapaskiego romansu, to muszę z pełną okrutnością stwierdzić,że się przeliczył. Raz,ów kontakt trzeciego stopnia nie miał miejsca. Dwa, nawet jeśli nasze umysły wykazały się nadprodukcją substancji chemicznych uszczęśliwiaczy to taka informacja nie została by opublkiwana. Niestety redakcja podchodzi do niektórych kwestii bardzo autorytarnie i cenzura mieli takie wypociny jak nasz zepsuty mikser banany.

Wracając do weekendu: nowa uczestniczka konwersacji okazała się bardzo miłą i socjalną osobą zapraszając mnie i Maćka na urodzinową imprezę jej koleżanki, Angielki, która również się wspina i która również zmagała się ze studentami jako nauczycielka jeno w swoim dialekcie.

Tym samym co by za bardzo się nie rozwodząć, przejdę do soboty wieczór.

Było genialnie!

Z góry wiedziałem,że będzie to impreza z basenem i jedną z głównych atrakcji będzie moczenie tyłka w wodzie,a taka wizja wydała mi się wyjątkowo kusząca. Burza oraz dwugodzinny nieustający deszcz nieco pokrzyżował nam plany jednak jak zaraz napiszę kąpiel się odbyła i to nie byle jaka.

W sumie zebrało się jakieś 20-25 osób. Większość z nich wspinacze, część znajomi znajomych. Było kilkoro zagranicznych, było piwo, były przekąski, było dużo gadania. Było fajnie.

Impreza rozkręciła się około 21 ( przjechaliśmy na -+ 17), kiedy część chłopaków zaczeła wrzucać dziewczyny do wody. Po nich nastąpiła kolej na Polaków, a po nas w ruch poszli już wszyscy:) Bez wyjątku.Z wąsem, z zegarkiem, w spodniach czy bez, każdy prędzej czy później leciał przez kilka sekund przbywając oszałąmiający dystans 3 metrów. Nikt się nie pieklił, część była już na to mentalnie przygotowana, część wykazująca się uporem latała paręnaście razy, każdy bawił się przednio.

Pod koniec nieco wiało chłodem, zwłaszcza,że na zmianę zostały mi tylko spodenki kąpielowe, jednak w samych gatkach podwieźli mnie nad ranem pod sam dom.

No dobra,a niedziela?

Po 4 godzinach snu,pobudka, szybkie śniadanie i atrakcje, iście malownicze atrakcje;)

Tym samym,obiecując uzupełnienie bloga o nowy odcinek programu "A co tam u Ciebie?" żegnam się z Państwem i idę spać.

poniedziałek, 4 lipca 2011

Z cyklu niedzielne wycieczki

San Juan Chamula oraz San Cristobal De Las Casas

Celem wycieczki była Chamula jednak zdjęciami niestety nikogo tym razem nie zadowolę. W tej małej mieścinie oddalonej raptem 15 minut drogi od SCDLC, panuje całkowity zakaz fotografowania wnętrza kościoła, kapłanów, oraz wszlkiego rodzaju procesji o charakterze religijnym. Miejscowi sobie tego nie życzą,a prawo podobno jest egzekwowane. Przekonywać się na własnej skórze nie chciałem. Wprawdzie pan sprzedający bilety do głównego kościoła w Chamuli mnie zapewniał,że jak będę chodził z aparatem na wierzchu to mnie nie ukamienują,a nawet sobie co nieco cyknąć mogę byle nikogo zbytnio nie molestować. Swego rodzaju dyskomfort pozostał nieproporcjonalnie od zapału. Zawsze mam opory przed pytaniem się ludzi o możliwość zrobienia im zdjęcia, nie chcę być napastliwy, a nierzadko jak już się zdecyduje poprosić to odmawiają. Wprawdzie grzecznie, bywa że z zakłopotania, aczkolwiek mi to w zupełności wystarcza.

Po wiosce trochę połaziłem, zwijający się już targ obejrzałem, panom w futerkach z owiec się naprzyglądałem,a mieli je pokaźne i całe białe, jednak największe łał nastąpiło podczas oglądania owej katedry.

Aparat w plecaku, bilet w ręku, wchodzę. Od razu bije w nozdrza intensywny zapach lasu. Żywica, świerk, na myśl przychodzi choinka, Polska, grzyby. Do tego panuje lekki mrok,a promienie światła są jakby za mgiełką. Schylam się, podnoszę, dotykam, wącham, badam. Igły. Świerkowe igły wyścielają całą podłogę. Stąpa się miękko, powiedziałbym,że trzeba uważać żęby się nie poślizgnąć. Co kilka metrów rozstawione są malutkie białe świeczki, przywoskowane do podłogi. Pod ścianami w rzędach jeden za drugim ustawieni święci z minami męczenników i mnóstwem świeczek na niby ołtarzyku. Do uszu dobiega cichy harmider modlitw. W Tzotzil czyli języku lokalnych indian. Wiem, bo przed wyjściem kiwa do mnie starszawy pan i zaprasza,żeby obok niego usiąść. Siadam. Krótka rozmowa. Skąd, po co? Polska, turystyczna niedziela. Ja natomiast pytam o igły, język i po chwili się żegnam. Igły i świeczki na podłodze, stary drewniany kościół. Doskonały przepis na katastrofę? Jak widać niekoniecznie. Igły są zamiatane i codziennie zamieniane na nowe, mokre, świeże. Do tej pory nic się nie stało, więc pewnie trochę jeszcze postoi:)

Nie wiedziałem czego się spodziewać i muszę przyznać,że klimat jest kapitalny. Niby kośćiół, a czułem się jak podczas modłów sekty czy plemienia. Żywica, mrok, setki świeczek i ciągle zmieniające się postaci recytujące swoje własne prośby czy życzenia.

Po wyjściu z kościoła widzę dziewczynkę z jeszcze mniejszym stworzeniem na plecach. Małe,kudłate,brudnawe. Pewnie siostra. Wystawia rękę i jak nigdy tego nie robię sięgam po drobniaki. Nie zdążyłem przejrzeć ile ich mam,a po chwili zbiega się niewielka gromadka metrowych skrzatów domagających się jednego peso. Heh..nie ma odwrotu, daję każdemu po monecie, część zmyka, dziecko z nietypowym bagażem na plecach jakby niepocieszone chwilę zwleka jednak w końcu odchodzi.


Po niecałych 20stu minutach wracam do Cristobala,żeby pospacerować, zdjęcie zrobić, ciastko zjeść. Fot było dużo więcej,ale niestety dopiero po powrocie zdałem sobie sprawę,że nie zmieniłem największego ISO..taki ze mnie fotograf psia mać;P Coś tam wyszło, coś się podreperowało, najważniejsze że niedziela nie poszła na marne.












sobota, 2 lipca 2011

Chiapa De Corzo


Kolejny koniec tygodnia, kolejna niedziela, kolejny "kłopot" gdzie pojechać, ruszyć się poza miasto, zobaczyć coś nowego.



Ogrom pomysłów owego dnia był tak przytłaczający,że padło na sprawdzoną opcję urokliwiej mieściny oddalonej zaledwie 25 minut od Tuxtli, czyli Chiapa De Corzo. Najczęściej jedzie się tam,żeby wsiąść na łódkę i podziwiać Kanion Sumidero ( kolejna wizyta w pełni pory deszczowej kiedy to uaktywniają się wodospady, podnosi się poziom wody i jest po prostu inaczej),jednak tym razem padło na typowe się pałętanie.



Wyszło całkiem miło. Upał nie jest w stanie przedrzeć się przez grubą warstwę chmur,a i tłumy gdzieś się zagnieżdziły, pochowały lub w ogóle ich tam wtedy nie było.


Standardowo padło na kolorowe budynki, liczniki ( tak, tak do znudzenia), które muszą być zastąpione nowym projektem bo mimo,że dalej chętnie ich wypatruję to już niestety element zaskoczenia minął,a i przekazać nic więcej dzięki nim nie ma. Gdzieniegdzie przemyka Garbus, pada jakaś odrapana ściana i kałużę błota widać:)


piątek, 1 lipca 2011

Lato

Lato w Tuxtli to ciekawe zjawisko. Zamiast jak zawsze wyczekiwać słońca, końca deszczowego czerwca ( a może to był właśnie lipiec?)i myśleć o kupnie tanich biletów na dorywczą pracę w Jukej, człowiek cieszy się,że przyszło zimno. Wprawdzie po upałach majowych,które są najmocniej dające się we znaki w całym roku, śladu nie ma i zostało jedynie potliwe wspomnienie,a zimno to niższa temperatura o jakieś pięć stopni to radość roznosi się po domu. Rozprzestrzenia się tak samo równomiernie jak hałas spadających kropli deszczu dudniących o dach i ulicę. Jako,że pora deszczowa się właśnie rozkręca na dobre, prażącego potworka nie było widać od dwóch dni,tak samo długo jak nie nosiłem mokasynów od momentu jak przemokły i uparcie odmawiały wyzbycia się ostatnich kropel wody. Czasem leje przez 20 minut czasem pada całą noc. Czasem zamienia chodniki w potoki czasem niemrawo tłucze w parapet których tutaj nie posiadam.

Jest inaczej, przyjemniej. Pogoda stała się jak kobieta, nieprzewidywalna i kapryśna. Wcześniej była jak obrady sejmu, kiedy byś nie włączył,zawsze takie same. Był w tym pewien urok, nierzadko męczący żarem i ciężarem jednak również niosący wygodę i gwarancję niebieskiego nieba. Teraz codziennie można oglądać wszelakie wariacje kumulusostratysów, licząc po cichu,że zacznie lać jak dojdziesz do pracy,albo jak wrócisz do domu.

W skrócie: jest inaczej. Najintensywniejsze opady przede mną więc zmienić może się sporo,póki co jest git i przy tym obstaję:)

Styczeń,luty,marzec,kwiecień,maj,czerwiec,lipiec i i i i ?

..wakacje! Jako przecze znana melodyja polonijna:)

Równo za miesiąc przypadną jakieś trzy tygodnie tułaczki po ziemi meksykańskiej. Co zjeść, gdzie przenocować, co zobaczyć, ile wody zabrać, o codziennej rutynie zapomnieć,a w zasadzie to zastąpić nową. Inny sposób myślenia, nowe miejsca, atrakcje ludzie. Ahh..człowiek wyczekuje tego niczym bocian żaby.

Wstępnie plan zapowiada się następująco. Ok 30.07 transportuję się drogą lądową do DF czyli Mexico City, gdzie mieszka Sandra, Meksykanka, dobra znajoma ze studiów. Obroniła się nieco później niż ja, nasiedziała się w kraina piwa i kartofla ( ahh kochany kartofel mhm:) wystarczająco długo i wróciła do ziem rodzimych. Podobno mamy gdzie spać,a jak spać to i coś zjeść no i najważniejsze,że się spotkamy i będzie lokalny przewodnik. Meksyk i okolicę zajmie mniej więcej 8 dni. Następnie jeszcze nie wiem dokładnie jak,ale trzeba się przemieścić na Jukatan czyli krainę dżungli, piramid, deszczu i komarów ( w sierpniu) i Majów. Możliwe,że samolotem do Campeche, bądź autokarem z powrotem do Tuxtli i potem na półwysep. Zahaczenie o Belize byłoby rewelacyjną częścią programu,ale zbytnio się nie napalam. Jak zobaczę to co zamierzam to będzie sukces.

Szczegóły doszlifuje się na dniach,a najdalej wkrótce. Niestety zupełnej wolności i swawoli nie uświadczę bo napięty budżet przykuwa mnie do wcześniej ustalonego harmonogramu i kalendarza Couchsufingu. Z drugiej strony przynajmniej teoretycznie będę mógł w pełni wykorzystać potencjał drzemiący w tym projekcie. Ostatnio nawet zawitała do nas młoda parka Rosjan, a w ten weekend ma wpaść jeszcze młodsza Argentynka:) Szczęśliwie udało się kogoś przenocować zamiast tylko pasożytować na czyjejś gośćinności;)

Tak czy inaczej, nie mogę się już doczekać, powoli zaczynam fantazjować o planie podróży, liście rzeczy do spakowania ( jeśli samolotem do Campeche to tylko plecak "szkolny" i max 10kg, co swoją drogą byłoby niezłym doświadczeniem i próbą podróżowania na lekko. Bardziej niż o wagę martwiłbym się o objętość,ale to już detale)

Lipiec zleci bardzo szybko, o sierpniu to nawet nie ma co wspominać, święta się zbliżają z prędkością ztuningowanego Poloneza!