środa, 30 marca 2011

Meksyk, a ceny

W skrocie- jak w Polsce.

Elektronika jest drozsza, ubrania kosztuja podobnie.

1$= 12 peso

Piwo, 355ml ( nie ma 0,5L) kosztuje ok 9 peso w sklepíe,a srednio 15-20 w barze. Najdrozsze to 30 peso,ale tam rzecz jasna nie chodzimy.

Taco, jedno 7 pesos. Piec to wystarczajaca ilosc zeby sie najesc.

Posilki, mamy zasade,ze nie wydajemy wiecej niz 50 peso za jeden posilek. W wiekszosci miast nam sie udaje ( w PE niestety nie, glownie dlatego,ze nacisk na turystow)

Bilety PKS ( PKP niestnieje), rowniez podobnie jak w PL. Przykladowo za 200km, placi sie ok 140peso.

Spanie, hostele to koszt rzedu 90-130 peso. Za hamak w Mazunte trzeba wydac 50peso ( za darmo bym nie chcial)

Godzina internetu w kafejce, 10 peso

Ku poludniu odc 7

Puerto Escondido

Po Acapulco nadszedl czas na porzadne obijanie i nicnierobienie. Planowalismy sie temu oddac juz wczesniej,a po cichu liczylismy na jako takie fale co by sprobowac swoich sil w surfowaniu. PE okazalo sie do tego idealne i z kilku dni caly pobyt dobil tygodnia.

Bylo rewelacytjnie. PE jest mekka surferow i odbywaja sie tam coroczne miedzynarodowe zawody w tymze sporcie. Miescina to mala i samo w sobie zaoferowac moze niewiele. Jednak Pacyfik, plaze i ocean i plaze i piasek i te widoki i wielka woda i fale i plaze i...uzupelniaja liste atrakcji.




Hostel sie trafil calkiem fajny bo nie dosc,ze calkiem tani ( 83pesos czyli jakies 8dolarow) to jeszcze mial bilard za darmo, a piwo bylo pol darmo ( 12 peso czyli 1 dolar= w sklepie kosztuje 9peso:) Prowadzilo go dwoch Anglikow,braci czyli obecnosci bilarda chyba nie musze wyjasniac. Generalnie byl calkiem niezly. Mial ladny ogrod, mini basen z kladka, glowny pokoj dla wszystkich gosci, i pomimo pokojow sredniej urody, ogolnie ocenilbym go dosc wysoko.



A co sie dzialo w PE?

Surfing! Ot co!:) Wprawdzie poczatkowo nastawialem sie na kite-board, czyli deske z latawcem/skrzydlem,ale szybko dalem sie poniesc lokalnej atmosferze i zabralem sie zmaganie z oceanem. Dwa pierwsze dni to lekcje surfowania. Po szybkim kursie teoretycznym, nauce wioslowania i lapania fali znalezlismy sie w oceanie. I nawet, nawet cos wychodzilo. Nawet zlapalem sporo fal i nawet dalem rade ustac na desce do samej plazy. Radocha nieziemska, satysfakcja rowniez.



Po dwoch dniach juz mocno obolaly (jesli rowniez jak ja nie doceniales surfingu jako sportu i wydawal ci sie slizganiem spalonych obibobkow po balwankach bij sie w piersi!) jednak pelen energii i wiary w siebie wynajalem deske i sprobowalem sil sam na sam. No i...zaczely sie schody:P

Pierwsze podejscia byly skazane na porazke bo mialem za krotka, niestabilna i przeznaczona dla zaawansowanych deske. Poza tym, nie bylo fal i nic mi i tak nie wychodzilo.

Nastepnego dnia udalismy sie na plaze,gdzie fale mialy byc spore i gdzie jest duuuzo miejsca. Deska, jest. Koszulka,jest. Checi,sa. To idziemy.Paredziesiat intensywnych machniec ramionami i jestem w grupie opalonych,kudlatych, atletycznych gosci bujajacyh sie na falach czekajac na ta idealna. Ja na swojej dlugiej, grubej i szerokiej desce ( longboard) wprawdzie nieco odstawalem od reszty jednak jak oni moga to i ja.
Nie. Znaczy tak, oni moga. Ja nie;)

Pierwsza fala,ktora probowalem zlapac zmiotla mnie totalnie. Okazala sie monstrum ( 2 metry to duzo, wierzcie mi), ktore prze naprzod niczym maluch z zamontowanym plugiem przez styczniowy krajobraz podlubelskiej wioski i jest tak samo halasliwa. Co gorsza, zmieciony pierwszym atakiem znalazlem sie w miejscu zalamywania kolejnych fal,ktore nadeszly tuz po tej wczesniejszej. Ledwo zdarzylem wystawic glowe ponad powierzchnie i zaczerpnac powietrza, a zostalem zmieciony przez druga rownie duza kolezanka. Po chwili znalazlem sie przy brzegu, zdyszany, kaszlacy i jeszcze bardziej obolaly. Przyznam sie bez bicia,ze troche bylo strasznie,ale tylko troche. Adrenalina robi swoje,a tej mi tego dnia nie brakowalo. Walczylem dalej, chociaz momentami bylo naprawde hardcorowo.

Niepotrzebnie sie rzucilem na ambitny teren,a ocean szybko dal mi nauczke. Potem probowalem zlapac fale blizej brzegu,ale te byly dalej silne i trudne do ujezdzenia. Tak tego dnia,warunku nie sprzyjaly nowicjuszom wiec przenieslismy sie na plaze blizej naszego hostelu. Tam bylo lepiej-fale byly lagodniejsze,ale wyczucie deski i odpowiedniego momentu nie jest rzecza prosta.

Kolejnego dnia nie zlozylem broni i dalej zmagalem sie z oceanem. Bylo super,ale w porownaniu z pierwszymi dniami,gdzie instruktor wyposazony w pletwy i lata praktyki rozpedzal deske i krzyczal zeby wstawac, surfowaniem bym tego nie nazwal. Morale nieco spadly, miesnie zaczely dokuczac coraz bardziej, pozdzierana skora na brzuchu i klatce tez, w piatek powiedzialem 'starczy' i wylegiwalem sie na sloncu.

Surfing to rewelacyjna sprawa. Ludzie sie pozytywnie nastawieni i chetnie pomagaja,a przy okresie bez fal, kazdy siedzi na desce, gapi sie w horyzont i zagaduje innych. Potrzeba porzadnego sniadania, deski i mnostwa wytrwalosci, wtedy wychodzi...albo i nie:) Tak czy inaczej, kilka lekcji wiecej ( a w PE jest szkola surfowania rodem z PL), troche praktyki i mozna zagadywac surfetki o rozmiar ich desek:>

Galeria w Picasa:

galeria Puerto Escondido

wtorek, 29 marca 2011

Ku poludniu odc 6

Acapulco

Slynne Acapulco, piekne plaze, drogie hotele, topless, krystalicznie czysta woda, luksus, szybkie samochody i jeszcze szybsze kobiety.

Tak...Kiedys na pewno. Dzis z tego pozostaly korki, tlok, halas, zanieczyszczona woda, szemrane dzielnice, i srednio atrakcyjne miasto. Generalnie plaze sa dalej szerokie, ladne i piaszczyste,ale miasto nie kusi swoim urokiem i blaskiem. Wierze,ze w paredziesiat lat temu w czasach swietnosci, Acapulco bylo Czyms, przyciagalo ludzi, bogaci budowali swoje haciendy na widokowkowych klifach,ale teraz...

A mowili, nie jedzcie, nie ma po co. I mieli racje. Jednak po pierwsze, chcielismy to obejrzec na wlasne oczy,a po drugie miedzy Zihuo,a Puerto Escondido,ktore bylo kolejnym ( kapìtalnym) punktem programu, nie ma nic. Naprawde. Zerknijce na mape i sami zobaczcie. Acapulco jest niczym pulapka. Trzeba sie w nim zatrzymac i swoje przecierpiec:P A dlaczego nie mozna jechac dalej? Chociazby dlatego,ze po wczesniejszych dobrych 6godzinach jazdy, czeka kolejne 8h( niby nie tak strasznie i mozna sie telepac, tylko po co) po wiejskich drogach pelnych lezacych policjantow (ktora sa zmora Meksyku, sa wszedzie, nawet tam gdzie nie da sie jechac szybciej niz 20km/h) i po zakretach.

W Acapulco bylismy niemal bezposrednio zaczepieni ( a dokladnie to Maciek) przez jednego uroczego, mlodego,bruneta w krotkich czerwonych spodenkach a la lata 70te badz a la niesmiertelny Dejwid Hazelhof, lecz mimo staran owego pana ( nei Dejwida) nie skorzystalismy,doprawdy nie mam pojecia czemu..

Poza tym widzielismy gazyliony Garbusow,ktora jezdza jako taksowki. Takie niebiesko biale malenstwa,co ledwo widzi na swoje slipia. Jak najbardziej pozytywny aspekt miasta.
Skoki do wody z wysokosci 40metrow. Robia wrazenie, a skoczkowie pna sie do do gory po skalach jak...kraby.

Chinskie zarcie:) Byl prawdziwy Chinczyk,a w zasadzie Chinka, ktora za bardzo przyzwoita cene zaserwowala nam pelen zestaw smakolykow. To nic,ze w centrum hanbdlowym, nikt przeciez nie musi o tym wiedziec:P

Acapulco bylo tak pasjonujace,ze w oczekiwaniu na autobus do Puerto Escondido poszlismy...do kina hehe. Tak, byl upal, nie bylo co robic,plaze przelozylismy na inne miasto, no i koniec koncow objerzyslismy sobie film ( calkiem niezly).

No i Acapulco to przede wszystkim szaleni kierwocy jeszcze bardziej szalonie udekorowanych ciezarowek/ autobusow. Tuning malucha, poldka czy cudnego golfa edycji drugiej w milionie odmian i wersji to nic w porownianiu z modyfikacjami autobusu. Takiego MPK, prywatnego MPK chociaz tak naprawde to nei mam pojecia jak to wszystko funkcjonuje.
Jedno jest pewne- kierowca ma swoja ciezarowke i swoja trase. Placisz,wsiadasz i modlisz sie o twoj przystanek,albo tragiczny wypadek,w ktorym zniszczeniu ulegnie caly ten szajs i kierowca.

Pod tuningiem kryje sie wiele zmian.

Szyby sa czarne. Nie sa przyciemnione mbo przez takie cos widac. Sa czarne, nie wiesz gdzie jedziesz poki nie otworzysz okna.

Muzyka jest bardzo glosna. Tylne siedzenia sa zdjete,a zamiast nich jest BASSSSS. Duzo bassu. Tak duzo,ze kierowca nie slyszy jak pasazerowie prosza o zatrzymanie sie. Do tego jest to techniawka, serenady badz mix obydwu.

Graffiti. Wszedzie. W srodku, na zewnatrz, na ramieniu conductora.

Migotki i swiatelka. Wszedzie. Wkolo tablic rejestr, wkolo lamp, wkolo skrzyni biegow, wkolo swiatel wentrz.

Predkosc. Cos jak w Speed. Byl autokar, byla bomba, trzba bylo jechac przed siebie. Pan kierowca musi ogladac owe cudo kinematografii czesto, tudziez przed kazdym sniadaniem. Bomba:)




Link do galerii w Picasa: https://picasaweb.google.com/RafalCzy/Mexico10Acapulco#


czyzbym w koncu zrobil dzialajacego linka??
galeria acapulco

wtorek, 22 marca 2011

Ku poludniu odc 5

Zihuatanejo

A tam? Pacyfik!

Oh yeah. W koncu. Plaze, slonce, i upal ( ten byl juz wczesniej:P)

Male miasteczko, w ktorym jeszcze mniej sie dzieje. Jednak podobalo sie.

Sa plaze, rafa, lagoden fale i generalnie po to sie tam jedzie.

Minus taki,ze do dobrych plaz trzeba dotrzec motorowka. Utrudnienie, jednak niewielkie, koszt rowniez ( 40 posos w dwie strony, czyli 4 dolary).

Byla rafa- tak, taka malutka rafa, po ktorej mozna sobie nawet chodzic przy odplywie. Zapewne nie jest super ekologicznie poprawne,ale inna rzecz,ze rafa niemal wyrasta z plazy i nie da sie w nia nie wejsc. Zyjatek tam od groma. I kolorowych i ladnych i tych brzydszych i kapke niebezpiecznych ( kolorowy waz wodny, jadowity,ale...martwy chociaz ciagle cieply hehe), murena, langusty, kraby i wszelakie male kolorowe rybki.

A odnosnie papu? Byla maczeta. Taka wielka torilla, z serem, miesem i sosami, na ktorej widok ludzie robia dziwne miny:)

Galeria: https://picasaweb.google.com/RafalCzy/Mexico9Zihuo#
galeria zihuo

Ku poludniu odc 4

Uruapan

Jednak najpierw, szybkie info: zdjecia do poprzedniego posta sa w picasie ( http://tinyurl.com/4rrddg8).
Myslalem,ze jak zmienie adres w skracarce to bedzie wyswietlany jako bezposredni link do galerii, jednak dalej nie wyskakuje i trzeba kopiowac, za utrudnienia przepraszamy, tymczasem..

Jest goroca, upalnie, przede mna wielki kopiec. Calkiem spory- cos jak nasze Rysy. Lagodne zbocza pna sie do gory,zero drzew,zero roslinnosci,czarna plama na horyzoncie z scietymi czubkami. Jak sie pozniej okaze, bucha dym,a pod stopami znajduje sie goracy piasek. Tak, to wulkan.


Wolaja na niego Paricutin i ma jakies 2500metrow wysokosci.
Wprawdzie z ta zielenia to przesadzilema,ale niewiele, poniewaz faktycznie z odleglosci kilku km drzew wcale nie widac.

Zeby dostac sie na szczyt trzeba sie przebic przez pole lawy. Brzmialoby to dramattycznie, jednak lawy jako takiej zobaczyc jest ciezko. Zamiast tego jest masa skal, tufu wulkanicznego i kamieni wyrzucoanych stopniowo przez 10 lat erupcji. Wulkan przebudzil sie ok 1942 i sial strac oraz spoustoszenie przez kolejne 9 lat. nie bylo gwaltownego wybuchu, lecz caly caykl wyzbywania sie setek ton materii nagromadzonej w srodku dymiacej gory.

Uzbrojeni w pare nowych skarpetek, pol kilo bananow, 3 litry wody i cos slodkiego, tuz po wyjsciu z autobusu, zagaduja nas 2 lokalsow z konmi czy nie potrzebujemy przewodnika. Jestesmy na to przygotowani, znamy cene, trenowalismy sztuke targowanie przez dekady, grzecznie mowimy : nie, dziekujemy:
:ale jest ciezko, trzeba konia, trudny szlak:
My mlodzi, my z Polandii, z niejednego wulkanu kamymni wybieralismy. Chca 400 peso, mowiono nam nie wiecej niz 250, idziemy ku wsi. Oni za nami. BYlem pewien,ze w koncu napadnie nas chmara nagabywaczy, a my podamy nasza cene. Troche sie przeliczylem. W zasadzie nie troche. ZUpelnie sie pomylilem:)

Razem przewodnikow bylo 3. Oprocz wspomnianych 2, spotkalismy jednego emerytowanego bez konia, ktory tlumaczyl,ze nie weekend,ze kazdy normalnie pracuje i ze przewdonikow eielu nie ma.
: e tam: pomyslal Rafal, beda na pewno. Nie bylo.

Pozostali ciagle za nami szli od czasu do czasu podpowiadajac droge. W koncu powiedzielismy,ze mamy 250 peso i tyle. Na co, przewodnik zaprponowal opcje ekonomiczna. Podprowadzi nas do sciezki i wskaze jak dosc do wulkany. OK! Glowny szlak faktycznie latwy do znalezienia nie byl, choc trudnoscia nie grzeszyl. Gdy doszlismy do :lawy:, sytuacja ulegla zmianie.

Widok fantastyczny. Wielka przestrzen, czarno, jakies kikuty drzew co 50 czy 100 metrow,szarobure ostre kamienie( zadnych glazow, jesli przyjmiemi,ze glaz zaczyna sie od 2metrwo srednicy)- przed nami owy kopiec. Szlak ku wulkanowi jest oznaczony kropkami naszprejowanymi biala farba. Nie ma tragedii, mozna isc. I szlismy. W jedna strone bylo calkiem ok, jednak w drodze powrotnej duzo trudniej. Zwlaszcza,ze sie zgubilismy na pustkowiiu ( siedlisk ludzkich brak). Bylo ciezko, bylo goraco, bylo super:) Wejscie na wulkan? 1h. Zejscie? 7 minut! Ale jakich minut!:) Nachylenie -+ 45%, luzne kamyczki zapychajace skarpeki, buty i pluca, piach i caly czas w dol. Poza widokami, zdecydowanie nalepszy punkt programu. Dotarlismy? Jasne, lecz ledwo zywi i wykonczeni.

A Uruapan? Pizdziszyn jakich malo. Brzydki, z hotelami na 1h, kosciolow nawt brak. Za to posiada jedna z najlepszych knajpek w jakiej mialem przyjemnosc sie stolowac w Meksyku. Wolaja na nia...Vulcano;)

Link do galerii: https://picasaweb.google.com/RafalCzy/Mexico8Uruapan#

piątek, 18 marca 2011

Ku poludniu odc 3

Queretaro

Samo Queretaro nie bylo niczym rewelacyjnym. Jedyna czescia godna uwagi jest stare miasto, kolonialne, dosc rozlazle i pelne ciasnych uliczek, ktore uwielbiam. I tyle.

Tak naprawde caly post mozna by poswiecic dwojce couchsurfererow,ktorzy zgodzili sie nas przyjac pod swoj mikroskopijny dach. Eunice i Jonathan to mlodzi swierzo poslubieni Meksykanie,ktorzy mieszkaja w nowo wybudowanym osiedlu na przedmiesciach miasta. Osiedle robi przygnebiajace wrazenie. Jest spore i sklada sie z identycznych domkow, ulozonych rzedami sciana w sciane. Niby kolorowe, niby schludne,ale nieco przerazajace. Wszystko takie same,wszystko wielkosci garazu i co wiecej wszystko podobno bardzo drogie. Co jest rzecza mocno zaskakujaca bo w Meksyku ( no moze poza centrum) nikt i metry2 sie nie martwi. Powierzchnie sa wielkie i nawet sklepy typu wszystko za 2zl sa spore. Na dole mieszkaja rodzice Eunice,a na gorze jest jeden pokoj i lazienka,a w nim bylo nas czworo:) Domek jest slicznie wykonczony, w sumie to jeszcze nie do konca, jest w nim duzo swiatla, tylko taki tyci tyci, mniejszy niz kawalerka. Tak czy inaczej, bylo bardzo fajnie.

Nasza dwojka jest nietypowa jak na ludzi z MX poniewaz postanowili wybrac sie na wycieczke do Europy. I to nie byle jaka wycieczke. Sprzedali samochod, psa i lodowke i spedzili pol roku przemierzajac stolice Europy. Co w tym dziwnego? Otoz to,ze nikt z wczesniej poznanych lokalsow nie wyrazal najmniejszej checi wystawienia nosa poza swoj kraj, moze z wyjatkiem Gringolandii czyli USA i Kanady. Meksykanie nie podrozuja! Amryke Lacinska traktuja jak gorszych braci i odnosze wrazenie,ze nimi gardza,a Stany, ktorym maja wiele za zle i ktore sa nieco delikatnym tematem, przyciagaja i sa bardzo silnym magnesem dla przecietnego wyjadacza tortilli. Taki maly kontrast. Mam nadzieje,ze przez najblizszych kilka tygodni czy miesiecy okaze sie,ze takich ludzi jest duzo wiecej,lecz poki co wedlug mnie ( rzecz jasna) tak to wlasnie wyglada.


Dzieki Eunice i Jonathanowi mielismy okazje lepiej poznac miasto, sprobowac lokalnego przysmaku- gordita ( sredniak;P) i odwiedzic malo turystyczne zakatki. Bylo super. Dzieki!

A zdjecia? Hmm.. mialy byc i beda. Jednak zgranie ich prosto z aparatu mozna porownac z poszukiwanami lokalnej przedstawicielki plci lepsiejszej o smuklej sylwetce i moim wzroscie:P Wcale takiej nie szukam i jestem w miare ukontentowany tym co kraj ma do zaoferowania,ale...zdjec nie ma.

A ZDJECIA SA TUTAJ: http://tinyurl.com/4rrddg8

DHL

Krotko

Przed przyjazdem do Meksyku musialem sie zmiescic w limicie bagazu narzuconym przez linie lotniczne. Wprawdzie lot atlantycki, linie nie typu krzaklot to jednak szalu nie bylo i za bardzo poszalec z rzeczami nie moglismy.

Najwiekszym zaskoczeniem byla pogoda. Bo wg wielu prognoz noca bywalo ok 5stopni,a przeciez to w momencie wylotu byl bardzo cieply zimowy dzien. Na dno plecaka poszedl cos a la sweter i lekka kurtka, ktore szybko okazaly sie bezuzyteczne.

No,a teraz przed wyruszeniem ku poludniu, znowu trzeba bylo sie zmagac z kilogrammi. Musielismy przetransportowac caly dobytek, ktory z przyplywem dni rosl w kilogramy, a to dodatkowa koszula, majtki, krawat, ksiazka itepe.

W plecaak na droge przydaloby sie zabrac niezbedne minimum ( a i tak mam za duzo, standard),ale co by dojsc do finalu opowiastki wszystko wyslalismy DHL,em. Inna opcja bylo zabranie ze soba wszystkiego,ale ten scenariusz odpadl szybciej niz go wymyslelismy. Opcja numer 2, pojechac na lekko i wrocic do Guadalajary bo wszystkie rzeczy. Raz,ze strata czasu na dluga i niepotzebna podroz,a dwa,ze dosc drogo bo bilet nawet jesli za jedna osoba do badz co badz 1500 kilometrowy.

Padlo na DHL. Mialo byc ok 30kg. W sumie dobilo do 52kg... Paczka bedzie odebrana przez kuriera i wyslana do siedziby DHL w Chiapas. Ile? Drogo, za drogo. Powiem,ze mozna by wyslac kilka duuuzych lodowek. Ale coz, za bardzo nie bylo jak. Jedyne co bym zmienil to dorzucil kilka zbednych rzeczy z mojego obecnie uzywanego plecaka( ten rowniez rosnie w kilogramy;P)

Ku poludniu odc 2

San Miguel De Allende

Z malym opoznieniem bo chyba tygodniowym,ale podobno lepiej pozno niz cos tam.

W SMDA odwiedzilismy Kimberly,kolezanke poznana podczas kursu w Guadalajarze. Amerykanka, emerytowana artystka, osoba bardzo pozytywna, nieco zakrecona, nie potrafiaca usiedziec w miejscu dluzej niz piec minut. Mieszka z mezem( rowniez artysta, on maluje, ona rzezbi) i ciesza sie kazdym dniem jak male dzieci. Bardzo pozytwni wyluzowani ludzie.

Juz w mailu Kim nas poinformowala,ze bedzie miala mozliwosc nas przenocowac ile zechcemy i do tego bedziemy mogli spac na...dachu!. Dlugo nas namawiac nie trzeba bylo, nie dosc,ze nas zapraszaja, to jeszcze bedzie mozna spac pod chmurka.

Po pierwszej nocy bylismy tak samo podekscytowani jednak troszke zziebnieci;) Mimo,ze za dnia temperatury spokojnie osiagaja 30stopni to w nocy juz bez slonca troche jest chlodniej. Tylko troche, zwlaszcza jesli wezmie sie pod uwage fakt,ze tu jest zima. Tak, normalnie maja zime i co ciekawe, za niecly tydzien sie skonczy i bedzie...bedzie wiosna. Czyli do prawdziwego lata jeszcze troche, tylko nie wiem czy sie nalezy cieszyc czy...:)}

Drugiej nocy bylismy lepiej przygotowani do warunkow i zamiast w bokserkach poszlismy spac w pelnym ekwipunku i do tego dostalismy po kocu. Bylo super. Rano troche chlodnawo,ale generalnie podobalo sie bardzo.

Samo SMDA to 60tysiecy lokalsow w tym z czego procent przypada na pol albo i mniej niz po rasowych Meksykanow. Otoz, okolo 10tysiecy Gringo mieszka w tym malutkim miasteczku i stety, niestety widac ich na kazdym kroku. Nie bylo by w tym nic zlego gdyby nie fakt,ze 97% tej imigracji to geriatria i ze swieczka szukac mlodej krwi. No,ale taki tego miasteczka urok,

Inna sprawa, ze bardzo duzo sie w nim dzieje. Emeryci sa aktwyni i nie maja czasu na nude. Co tu duzo mowic, uzywaja zycia. Wiekszosc z nich ma zapewniona opieke medyczna ( jak kazdy w Meksyku i w PL, w USA wiadomo jak z tym jest) do tego maja taniej, jest cieplo i dzieje sie sporo. Sami organizuja sobie wieczory salsy, kina, wycieczki rowerowe,quady,a dop tego prezna spolecznost artystow dba o roznorodnosc wystaw i galerii.

Przez 3dni mielismy okazke poznac na wlasnej skorze,ze dziadkiem fajnie byc. Bylismy w basenach termalnych ( na rowerach,a co), gdzie nie bylo nikogo poza nami i mala lokalna rodzinka, odwiedzilsimy alternatywne kino, i pojechalismy plywac na kajakach i podladac ptactwo na jeziorze (odzielny rodzial- w skrocie, bylo fantastycznie)poza tym zalapalismy sie na koncowke zajec salsy i festiwal muzyki kubanskiej. Duzo? U nich to standard. I dobrze. Musze jeszcze dodac,ze w miescie nie ma nadecia. Ludzie sa mili,sympatyczni i ciesza sie chwila ( a wcale tak malo im tych chwil nie zostalo ;). Pomimo tego,ze kieszenie odczuwaja ceny nastawione na przyjezdnych to nie jest to typowo turystyczny rezort. Bardziej cos na ksztalt zywszego Kazimierza Dolnego, jeno z inna narodowoscia w tle.

Galeria : https://picasaweb.google.com/RafalCzy/Mexico6SanMiguelDeAllende#

Pelna galeria pojawi sie po powrocie-przyjezdzie z calej wycieczki. Musze zgrac zdjecia od Macka ( kajaki,rowery,wspolne foty) jak i uporzadkowac swoje.

poniedziałek, 7 marca 2011

Ku południu..odc 1

W koncu jest wiecej czasu,a dokladnie ponad miesiac i w koncu jest okazja poznac lepiej Meksyk.

Ruszylismy ku Chiapas czyli stanu graniczacego z Gwatemala, gdzie od Semana Santa czyli tutejszej Wielkanocy bede mial prace. Od kwietnia do sierpnia,a potem sie zobaczy,ale o tym kiedy indziej.

Teraz jestem w Guanajuato, iscie przepieknym malutkim miasteczku o kolonialnej przeszlosci i ciekawej historii. Umieszczenie na liscie zabytkow UNESCO zobowiazuje,jednak Guanajuato sprawdzilo sie w 101%.

Wczoraj zwiedzalismy Aguascalientes,ktore jak sie okazalo bylo duzo lepsze niz sie spodziewalismy i czasu na nude po prostu nie bylo.

Jutro San Miguel De ALlende,gdzie odwiedzamy nasza emerytowana kolezanke:) z kursu, u ktorej bedzie gdzie spac ,a i pewnie bedzie tez co robic jako ze osoba jest zdecydowanie ciekawa.

I tak powoli,powoli przemieszczasmy sie na samo poludnie,a po drodze przeciez jeszcze Pacyfik....:)

sobota, 5 marca 2011

3xM , Motyle Mariposas Monarcas, część 2 i 3 i 4 ;)

Jako,że kontynuacja rodzi się w bólach i to wielkich co by dokończyć jako taką relację link do reszty zdjęć


https://picasaweb.google.com/RafalCzy/Mexico5MaripisasMoreliaPetzcuaro#

W skrócie, tuż po motylach przetransportowaliśmy się do Morelii. Pięknie zachowane miasto,pełne starych budynków, wąskich uliczek i kilku całkiem urokliwych parków.

Wieczorem, jedna z głównych ulic została zamknięta i udostępniona przechodniom, a na głównej katedrze w mieście odbył się audiowizualny show. Z fajerwerkami,ale zarazem 'bez' jednak brawa za inicjatywę i pomysł, głównie za sprawą atmosfery i świetnej organizacji całego zdarzenia. Gdzieś po około 90minutach, główna ulica jak i wszystkie boczne alejki zostały odblokowane i obyło się bez spieć, nerwów i trąbienia. Najwidoczniej lokalsi mieli czas przyzwyczaić się do cotygodniowych atrakcji.

Następnego dnia ruszyliśmy do Petzcuaro,ale przez spóżnialskich pobyt w miasteczku skrócił się diametralnie.A szkoda, historyczne miasteczko, pełne kolorów i starych budynków.Mamy zamiar tam wrócić i to całkiem niedługo.
..

czwartek, 3 marca 2011

Co nieco

Kilka zdjęć z ostatniej wycieczki, nieco inaczej.














Wszystkie czarno-białe kliki trafią do odpowiedniego folderu na Picasie:)

wtorek, 1 marca 2011

3xM , Motyle Mariposas Monarcas, część 1

Miało być krótko,ale wyszło jak wyszło...:]

Mariposa czyli motyl czyli główny punkt programu łikendu. Jak się później okazało to tylko jedna z atrakcji podczas całego dwudniowego wypadu. Warto wspomnieć o lewitacji w autobusie, największych tacos jakie moje kiszki miały przyjemność strawić, targowanie się wzwyż, nocnych squirtach oraz kończeniu resztek tequili przez 48 godzin. Wspomnieć, bo innej opcji poza rozpisywaniem się do końca strony za bardo nie ma, a i tak o wszystkich wyżej wymienionych aspektach wiedza ci co byli i widzieli.

W piątek bo dość burzliwym dniu, przyszła pora na końcową imprezę integracyjno-pożegnalną. Było Indio czyli lokalne piwo, było guacamole czyli lokalny sos (jeden z nielicznych niepikantnych)i było całkiem wesoło. Byłoby jeszcze lepiej gdybym nie zostawił okularów,które jak się poźniej okaże, zostały przygarnięte przez jakiegoś wąsatego Meksykańca. Cóż począć, wada wzroku uniwersalna, w TV nowa edycja Wielkiego Brata to i patrzałki się przydadzą. Tak czy inaczej, wina moja jak nic, będzie okazja sprawić sobie nowe oprawki, albo prędko uzupełnić zapas marchewki w organizmie.

Do rzeczy. Godzina 24.00, wyjazd do Sanktuarium Motyli ( Monarca bądź Monarch) przyjazd w okolicach wschodu słońca. Nieco podchmieleni w miarę szybko zasypiamy,a dokładnie to było nas razem sztuk sześć.

Szósta rano, po krótkiej walce w autobusowej toalecie spać chcę się średnio i akurat przejeżdżamy przez malutką mieścinę. Wyglądała ciekawie, jednak zatrzymywać bym się tam raczej nie chciał.
Tułaczka przez wąską dróżkę w górach i lądujemy na parkingu do rezerwatu.

Dwie quesadilla na śniadanie ( coś a la placki z żółtym serem) popite gorącym wywarem z jeżyn i ruszamy w górę,ostro w górę.
Idziemy, i idziemy i w końcu ukazuje się nam.. no właśnie. Generalnie, to gdyby nie żółta taśma jak z Kryminalnych Zagadek Las Vegas to minęlibyśmy główną atrakcję wcale jej nie zauważając.

Przypominam,że jest rano, chłodno i jesteśmy w ciemnym gęstym lesie. Motyle zaś, potrzebują światła skąd czerpią energię i póki słońce nie wzejdzie wystarczająco wysoko zwyczajnie sobie śpią,a jak spadły to albo nie żyją,albo właśnie sobie śpią;P

Nasza "przewodniczka" i motyle oblegające gałęzie.

"A przecież miały być kolorowe rzekł zawiedziony Jasiu.." No i są, tylko przy złożonych skrzydłach owych jaskrawych barw nie widać stąd ta szara maź na drzewach.

Jeden z niedobitków.
Bardziej okazały egzemplarz.

W końcu robi się duuuużo cieplej i motyle zaczynają fruwać nad głowami




Łazimy po lesie w te i z powrotem ( w jednym miejscu słońce grzało mocniej i było mniej drzew, w głębi natomiast, gdzie było ich najwięcej, wiało chłodem) cykając wszystko co się rusza i macha skrzydłami, w powietrzu czuć podniecenie i słychać trzepot skrzydeł oraz dźwięk migawek:) Doprawdy fantastyczne uczucie. Mimo,że każdy miał nieco inne, mocno bajkowe wyobrażenie całego spotkania z motylami to jednak trzeba przyznać,że tysiące ( miliony?) tych owadów robią wrażenie i trudno się oprzeć ich urokowi. Taka bźdźina,a potrafi pokonać 4 tysiące kilometrów,żeby sobie poużywać ( jeśli dotrze) i jeszcze nikt nie wie czym się kierują i jak tego dokonują, heh.

Wystarczy,że jeden z nich na tobie usiądzie,a masz swoje pięć minut sławy;)



Każdemu się podobało:>

Na koniec zdecydowanie szybszy powrót, drugie śniadanie i ruszamy dalej.



Info dla zainteresowanych:
en.wikipedia.org/wiki/Monarch_Butterfly_Biosphere_Reserve

http://pl.thecircumference.org/monarch-migration


Kolejna część wkrótce