niedziela, 25 grudnia 2011

Polska

Zimno, chłodno, wieje, mokro jakoś,ale przede wszystkim ciemno! Dookoła mrok, szarość i ciemnota. Gdyby chodziło o tą ludową to jeszcze mały pikuś,a tu słońce przegrywa walkę z czarna stroną mocy i w rezultacie gdy człowiek wstaje od razu jakoś 20% energii do życia mniej, zanim zje wielkie świąteczne śniadanie, podrapie się po głowie i poślepi w monitor już noc,a raczej zmrok.

Niby rok,a wiele się nie zmieniło. Tutaj remont, tam nowy sklep, miasto stoi jak stało. Może to lepiej. Nie ma się przeczucia,że przepadło coś istotnego i dużo się straciło. Wydawałoby się,że wyjechałem parę tygodni temu. Też było chłodno, mokro i zimowo.

Przewrotną ciekawostką jest to,że najbardziej doskwiera brak ludzi. Tych tam daleko, za wielką wodą, chowającymi się w cieniu przed prażącą żółtą tarczą. A przecież już zaraz, za moment spotkam wszystkich tych co znam od dawien dawna. Rodzina już wyściskana, niektórzy podrośli, wydorośleli, schudli czy wyłysieli. Są, w pełnym składzie, to najważniejsze. Reszta, sukcesywnie, dzień po dniu, weekend po weekendzie, piwo po piwie opowie co u nich, dodam co u mnie i tak powoli zanurzę się w rzeczywistość. Jedynie po głowie kołatają się ci, z którymi codziennie witałem się w pracy, chodziłem na tacos, trzymałem za rękę..

Dziwna ta cała melancholia.

wtorek, 13 grudnia 2011

Reklamówka

Nie taka z Tesco tylko w TV Azteca. Reklama naszej szkoły puszczana po przedwakacyjnej imprezie dla absolwentów Canadian Center. Śmiesznie wyszło :)

A wygląda to tak:

niedziela, 6 listopada 2011

Wakacji część pierwsza-DF-czyli galeria z podpisami na Picasie

W końcu coś tak skleciłem i poza poszczególnymi odcinkami blogowymi teraz jest też wersja na Picasie. Miłego!:)

DF i okolice galeria

Życie na emigracji

Zbliża się 11.11.11,całkiem gustownie prezentująca się data. Jakby nie liczyć mija 10 miesięcy od 27.01.11, kiedy to po raz pierwszy moja stopa zostawiła odcisk na ziemi Meksykańskiej.

Z jednej strony chcę się spotkać z wszystkimi mordami,które musiały mocno zarosnąć przez cały ten czas, uściskać rodzinę, zjeść kiszonego ogórka, pomęczyć futrzaka ciągnać go za jeszcze bardziej futrzasty ogon, dosiąść dwókołowego rumaka i znów poczuć pieczenie w mięśniach przy przekraczaniu progu mleczanowego. Z drugiej zaś, już się przyzwyczaiłem do życia w Tuxtli, jedzenia niemal wszystkiego z tortillą, dodawania niemal do wszystkiego limonki, chodzenia do pracy, spotykania uczniów na ulicy oraz porozumiewania się w już nie tak obcym mi języku. Słońce jak prażyło,tak żarzy i wygląda na to,że przez dłuższy czas jeszcze mu się nie znudzi. Aspekt błahy, jednak dość istotny myśląc o ciapie, deszczu, krótkich dniach i jeszcze krótszych momentów spędzonych na zewnątrz w podlubelskich kniejach.

Na podsumowanie zdecydowanie za wcześnie. Cały listopad, potem jeszcze kilka tygodni grudnia. O powrocie zbyt często nie myślę, staram się cieszyć każdym dniem tutaj. W Polsce lepiej, jednak mi źle nie jest, inaczej to na pewno. Z resztą tego chciałem, nie po to się pchałem za ocean,żeby rozdrabniać się nad tym ile u nas barów,rodzajów piwa, możliwości kulturalnych oraz potencjału ludzkiego aktualnie przebywa w Polsce.

Wszystko zależy od chęci, zorganizowania sobie czasu, otwarcia się na ludzi i uśmiechania do wszystkiego co jest dookoła. Banał,ale jakże istotny.

Czasem zamiast cieszyć się,że szybkiego powrotu do Polski, pojawia się lekki niepokój, obawa. Człowiek chciałby zostać dłużej, znowu pomarudził na zakichane PKP,którego mi tutaj brakuje i mnóstwo pierdół i pierdółek,które są tylko w Polsce i które stanowią część mnie,a tu już go niesie gdzie indziej. Zamiast myśleć nad odświeżeniem czterech kątów,zabraniem się za ubarwianie i konstruowanie 'ponadprzeciętnego' wśród samych ponadprzeciętnych cefałek, w głowie samosa, curry i zabranie odpowiednich butów na warunki typowo zimowe jak i mocno upalne i suche.

Niby tylko miesiąc,ale za to w zupełnie innym zakamarku globu, innej kulturze z innym postrzeganiem rzeczywistości. Tam ciągnie, tam niesie, tam myśli dryfują..

A potem, a potem trzeba do sakiewki dźiengi wrzucać oraz odkurzyć ledwie wyuczoną cyrylicę i dorzucić parę setek słów, trochę zwrotów i wyrażeń bo będzie gdzie indziej potrzebne, bo będzie się z innym człekiem porozumiewać, kulturę poznawać:)

Kolejny post o niczym. Nie ma ich ostatnimi czasy wcale,a tu jakaś niezrozumiały bełkot, niby monolog z samym sobą o bliżej niesprecyzowanej treści. Terapia?

wtorek, 4 października 2011

Papa

Dzień jak co dzień, może poza faktem,że za oknem wyjątkowo jak na poranki nieco kapało na głowę. Później się rzecz jasna rozpogodziło;)jednak moment niepogody przywołał wspomnienia ostatniej jesieni co podobno aktualnie w Polsce króluje i złoci na lewo i prawo. Tutaj owej zmiany pory roku nie odczuję aczkolwiek nie mówię tego z żalem. O ile za paredziesiąt dni będę już kraju ukochanego kartofla i taka wizja wydaję się całkiem błoga to jednak przyzwyczajony do Chiapaneckiej aury mróz da mi się mocno w kość, a nie daj Zeusie przykuje mnie na kilka dni do poduszki, czosnku, kołdry i wiernego towarzysza niedoli, gluta.
Tymczasem w Tuxtli, co nieco się ochłodziło i jest nadzieja,że za tydzień max trzy pogoda będzie wręcz idealna. Takie typowe nasze lato:) Im u nas chłodniej tym w Meksyku bez zmian. Niedolę zsyłki łatwiej jednak znosić w słoneczniej aurze hehe

Ale nie ja nie o tym.

Dzień jak co dzień,dochodzę do głównej ulicy, a tam policja, barierki, ludzie się tłoczą, wojsko rozkłada. Prezydent jedzie?

Ostatnio takie ilości mundurów widziałem w czasie Dnia Niepodległości w DF. Jak na Tuxtlę to zjawisko niecodzienne. Dlaczego?

Zagadkę wyjaśnili dopiero studenci, spóźniający się parę minut więcej niż zwykle właśnie za sprawą owych utrudnień na drodze. Główna ulica miasta była zablokowana w więcej niz w połowie, a to za sprawą papieża. Polskiego!

Relikwie Jana Pawła II przywędrowały na południe Meksyku i odwiedzą jeszcze parę innych miast w okolicy. Fiolka z krwią, figurka oraz część garderoby jechała busem,a w koło wolno sunęli wierni. Jak na przygotowania i ilość porządkowych to przybyła ich raptem grupka. Z drugiej strony godzina dość wczesna ( pochód widziałem już w drodze do domu) jak i obserwowałem całe zajście raptem kilka minut.

O!

niedziela, 2 października 2011

Wakacyjne retrospekcje- Merida

Ostatni punkt na trasie. Już październik, od wakacji minął dobry miesiąc,a na na blogu nic nowego tylko jakieś wspominki z ciepłych krajów. Z jednej strony mi się nie śpieszyło i jestem obibokiem,z drugiej miło sobie dawkować zdjęcia dżungli,słońca i plaż. Tego ostatniego już nie będzie, niestety. Merida jako największe miasto Jukatanu, znajduję się całkiem blisko można bo raptem 30km jednak najlepszy piasek jest po innej stronie półwyspu.

Merida jest rozległa, kolonialna i gorąca, nawet bardzo. O ile będąc tuż przy wodzie upał jest oczekiwanym dodatkiem do tego szybko zmywalnym w morskiej soli to w centrum betonowego lasu nie ważne jak starego, ładnie zdobionego i interesującego człowiek szybko się męczy. Inna sprawa,że perłą nie jest, chociaż nie dziwię się,że ludziom przypada do gustu. Katedra, parki, podstarzałe uliczki gdzie od domów odpada tynk, pałętające się gdzieniegdzie psy oraz Meksykanie w guayaberach( lnianych koszulach z Jukatanu) czynią miasto urokliwym. Aczkolwiek według mnie, hałasujące i liczne busy, lepiący się asfalt oraz tłok dyskwalifikują Meridę. Mieszkać zdecydowanie bym nie chciał, jej zwiedzanie polecam lecz raz wystarczy.

Zocalo czyli główny plac miasta nocą
W większości miast Meksyku w centrum znajdują się Palacio del Gobierno czyli coś a la Pałac Gubernatora. Ważny budeynek to jedno. Drugie, to fakt,że w środku można oglądać murale,a to już meksykańska specjalność na skalę światową. Zawsze są wielkie, jak nazwa wskazuje powstają na murze/ścianie i najczęściej zawierają treści hsitoryczne czy kulturalne. Żadne mazaje,a nierzadko lekcja historii.
Katedra nocą
Klimatyczna knajpka
Paseo de Montejo czyli dawna najbardziej ekskluzywna ulica miasta. Na zdjęciu budynek Muzeum Jukatanu ( Palacio Canton)
Monumento a la Patria, jak zawsze widać wpływ kultury azteckcomajowej
W muzuem Jukatanu oraz miasta. Ładnie z zewnątrz, ładnie w środku, do tego ciekawie i jeszcze takie zdjęcie można sobie zrobić;P
Ten no,autor

piątek, 30 września 2011

Wakacyjne retrospekcje- Rio Lagartos czyli Pelikany

Z Valladoid udało nam się skoczyć na północ Jukatanu,żeby pooglądać mokradła oraz różowe pelikany. W hostelu spotkaliśmy dwie Meksykanki z Monterrey, doktorki, którą odbywają na południu roczny staż zanim otrzymają upragniony tytuł i dyplom. Dołączył też inny Meksykanin, tym razem z DF. Jest architektem i mieszka dosłownie w dżungli. Dojechać tam jak nie ma,ale jemu się podoba,zwłaszcza,że pracuje przy budowie osiedla domków

A jedzie -+ tak ;)

Nieco padało,ale na szczęście przeszło i powoli robiło się coraz przejrzyściej. Trzeba było się trochę potargować o cenę łódki,ale w ostatecznym rozrachunku padło na cenę jakiej się spodziewaliśmy.

Doktorki:)

Potwór z bagien
Ptactwo ( wcale nie tak liczne jakby się można tego spodziewać)
Lecznicze błotko. Zaleca się stosować jedynie na twarz,ale jak widać...:)
Pelikany
Nieco bliżej
Czaplopodbnecos
Szybko jedziemy nawet
Pelikan


Lupita

Połów

Yntelygent

Wycieczka się całkiem udała,mimo,że oczekiwaliśmy nieco więcej. Nie było ruchu, więc ptactwo wystraszyć się nie powinno. Jeden krokodyl, kilka grup ptaków, dziesiątki zamiast setek różowych od jedzenia krewetek pelikanów wypadło jakoś blado. Pewnie po prostu mieliśmy pecha, bo tereny piękne, moczadła się ciągną po obydwu stronach, wszędzie zielono i nieco egzotycznie,a na koniec nawet już słóńce wychodziło.

Najgorsza w całym dniu była smażona ryba,która nie dość,że przywędrowała na stół po niemal godzine,a dwa że mimo bliskości do morza była beznadziejna.

O! Takie francuskie z nas pieski;P

Wakacyjne retrospekcje- Chichen Itza

Po Isla Mujeres ruszyliśmy w głąb lądu,żeby zwiedzić chyba najbardziej zjawiskowe i znane piramidy w całym Meksyku.

Valladoid jest świetnym punktem wypadowym. Znajduje się blisko serca Jukatanu i jest na trasie zachód-wschód. Miasto całkiem ładne z jednym poważnym mankamentem- nie ma w nim nic:)

Jest cenote czyli jaskinia ze słodką wodą,ale tam w końcu nie trafiliśmy. Co więcej, było tak słabo,że z nudów poszliśmy sobie na pizzę, nawet nie będąc głodnymi. Ludzi brak, barów brak, uratował nas bilard zabijając kilka godzin.

Za to Chichen Itza jest rewelacyjny. Bogaty architektoniczne, niezbyt rozległy,ale też nie za mały, otoczony dżunglą i świetnie zachowany/odrestaurowany.




wtorek, 27 września 2011

Rekin wielorybi

Największa ryba świata. Lekko 10 metrów długości, jeszcze lżej 1o ton żywej wagi. Centkowane cielsko, para malutkich oczu oraz imponująco wystająca płetwa grzbietowa nieomylnie przypominająca szaraczkom z jakiej rodziny się wywodzi. W zasadzie z rekina ma właśnie ten jeden charakterystyczny element,ale czy istnieje bardziej znany znak markowy niż jego doskonale znany ze "Szczęk" żagiel?

Jakby to tego było mało, owe cielsko, żywi się tylko planktonem, który trafia do oskrzeli poprzez niemal nieustająco otwartą paszczę. A skoro ryba jest wielkości ciężarówki to jaka jest sama paszczęka? Hmm..można by rzec gigantyczna. Można też ją porównać do otwartego przemysłowego piekarnika, można by w niej widzieć bagażnik kombii. A dlaczego kombii? Bo nie tyle szeroki co długi,a jak się znajduje idealnie na przeciw napływającego rekina wielorybiego to tą głębokość doskonale widać.

Podudka rano. Wieczorem jedno,dwa piwa i grzecznie palulu. Rano bowiem nie lada przygoda. Wczesna pobudka, szybkie małe śniadanie i drałujemy do portu. Tam zagryzamy owoce, dobieramy płetwy maski, kapoki ( bez nich nie można)i ruszamy w drogę. Człowiek mocno podniecony, jednak fale mimo,że wydają się lekko zaginać na horyzoncie to rzucają całą łódką i prędkości kosmicznych nie osiągam. Buja przez jakieś 40 minut i w końcu przez CB radio kapitan słyszy magiczne "są". Dziesiątki, czyli już jest optymistycznie. Na miejscu mnóstwo łódek i sekunda...dwie...trzy...pojawiają się wolno przesuwające sterczące płetwy,a pod nimi czarne cienie. Ogromne! Gigantyczne!


Komenda- maski włóż i po chwili dwójka wyskakuje za przewodnikiem do wody. Chlupot fal, płetwy mocno walą w wodę, słychać sapanie nurków, oraz otaczające okrzyki podniecenia i klikanie fleszy. Adrenalina sama z siebie wchodzi na wyższy pułap produkcji.

Kapitan łajby ustawia się pod wieloryby. Wskakują kolejne dwójki, wskakuję w końcu i ja. I jak? Ciężko to opisać. Strach,podniecenie, skupienie na regularnym oddechu tylko żeby się nie zadławić i nie zgubić wielgaśnego kloca. A o to nietrudno. Są wolne,ale jedno machnięcie ogonem wystarcza na przepłynięcie dobrych kilku metrów. A ogon ciągle w ruchu. Płynę tuż obok głowy. Malutkie ślepia wpatrzone gdzieś przed siebie, pod spodem rekin! Mały,ale już prawdziwy. Ten od mięsa, krwi i odgryzionych kończyn. Ma mnie w nosie, ja jego mniej,ale tak odgryść może co najwyżej kciuka..

Odpłynał. Wskakują kolejni. Wdrapuję się na pokład. Szybka wymiana zdań,opinii, przeżyć.

Później pływamy już ze starszymi osobnikami. Są spokojniejsze, wolniejsze i...większe.

Nie wiem czy to prawda czy kapitan tylko nas nakręcał,ale jak tam pracuje jeszcze takiego zgromadzenia wielorybów nie widział. Miało być ich około 80. Mogło tak być. Jak okiem sięgnąć,wczędzie łódki, a w wodzie maski, i czarne płetwy,zarówno nasze jak i Ich.

Wskakuję znowu. Tym razem trzymam się bliżej przewodnika. Każe czekać. Jest ich tak dużo,że nie ma sensu za nimi gonić. Czekam.Krzyczy,żeby się odwrócić. No i płynie na mnie przepastnie rozwarta paszcza pochłąniająca te zielone drobiny w wodzie i nie wiem czy uciekać czy wracać na łódkę. Lekko się odsuwam mu z drogi,ale zupełnie niepotrzebnie. One widzą nas wcześniej i zawsze( podobno) zbaczają z kursu.

Są całkowicie bezpieczne,ale ma się swiadomość,że jeden ruch ogonem i łódka mogła być leźeć na boku, nie wspominając o chuderlakach jak ja.

Godzina czy półtorej mija błyskawicznie. Pod koniec, człowiek nieco się oswaja. Skupia na detalach, ogląda nieregularne kropki, stara się podejść jak najbliżej. Woda i tak powiększa, a wrażenia są wystarczająco niesamowite.
Koniec. Siedzimy na łodzi. Każdy się cieszy, banany na twarzach, mokro w gaciach, które jeszcze nie wyschły na słońcu.



Tak to wygląda z profesjonalnej ręki



Link do wikipedia: link do Wikipedia

sobota, 24 września 2011

Piątkowe konwersacje

O tych już nieraz pisałem. Co piątek, tuż po moich porannych zajęciach, jadę na wschodnią część miasta do biblioteki miejskiej, gdzie znajduje się wydzielona sekcja zajmująca się promocją czytania oraz nauki języka angielskiego. Mają mnóstwo nowiutkich słowników, pomocy naukowych, które jak dotąd niestety dalej pachną farbą i nie były nigdy używane,ale powolutku, powolutku coraz więcej ludzi się pojawia, z nich korzysta a potem wraca. Można przejrzeć prenumeraty wszystkich najważniejszych tygodników oraz miesięczników. Jest Time, The Economist, National Geographic jak i The Rolling Stone oraz wiele innych. jak widać wybór całkiem spory.

A ostatnio ku mojemu szczeremu zaskoczeniu, Alfred czyli zarządzający zespołem wraz z jego ludźmi postanowili zrobić mi niespodziankę. Jakiś czas temu rozmawialiśmy o Chiapas o kanionach, naturze i jego bogactwie i najwyraźniej szybko podłapali,że takie tematy mnie interesują. Niedawno, na z jednych z piątkowych klubów "English" dostałem książkę z fantastycznymi zdjęciami z eksploracji kanionu Rio La Venta oraz zbiór wierszy podobno najlepszego Chiapaskiego autora, Efrain Bartolome. Za poezją nie przepadam, ukrywał nie będę, za to opis wielokrotnej wyprawy włoskiej ekipy alpinistów, archeologów, speologów itp w głąb kanionu to już perełka i, mimo,że ledwo przekroczyłem stronę dwudziestą wiem,że całość skończę i to prędko:)

A tak to wszystko wygląda:



sobota, 17 września 2011

Wakacyjne retrospekcje- Jukatan-Playa del Carmen oraz Isla Mujeres

Zdjęć z Playa nie mam żadnych. Tak wiem, wstyd i hańba. Tak jak liczyłem,po beztroskim i cudnym Tulum, Playa nie miała zbyt wiele do zaoferowania. I tak było lepiej niż się spodziewałem, bo pomimo stad turystów, które to zapewne leczyły kaca po weekendzie ( był poniedziałek), można sobie połazić po bulwarze-deptaku. O fajne miejsce na piwo, po prostu piwo, było trudnawo,aczkolwiek jak ktoś gustuje jest wybór przeróżnych kuchni świata, kafejek oraz kilkugwiazdkowych spelunek. Oprócz tego, do ciekawostek Tulum należy zaliczyć możliwość kupna kokainy tuż po wyjściu z dworca autobusowego, tego głównego, tuż przy owym bulwarze i to kilka razy tej samej nocy o ofertach meksykańskich rozkoszy nie wspominając. Jakby ktoś miał dużo pieniędzy to zawsze może kupić sobie koszulkę do pływania czy spodenki raptem 20% niż w takim samym sklepie, tylko że w innym mieście.

Byliśmy krótko, spotkało się fajnych ludzi, morze mokre,a słońce gorące, bez żalu jednak ruszyliśmy ku Cancun tylko po to,żeby przedostać się na Wyspę Kobiet.

Po drodze nawinęła się ekipa z hostelu z Tulum i jakoś tak po cichu liczyłem,że będzie wesoło. Kobiet na Isla Mujeres wprawdzie za dużo nie było, jednak wybór hostelowy spokojnie nam wystarczał.

Od razu muszę uprzedzić,że zdjęć z tej rajskiej wyspy nie mam żadnych. Na usprawiedliwienie mogę jedynie powiedzieć,że było tak bosko,że mi się nie chciało;P Plaża, ciepłe i idealnie czyste Karaibskie morze, palmy oraz drzemka pod nimi...nie chciało mi się. Naprawdę. Jeśli ktoś widział pocztówki z wygiętą ku wodzie rośliną kokosopodobną, niebieskim niebem i białym piaskiem to właśnie tak tam jest! hehhe

A na plaży potrzebna jedynie kapelusz, krem i książka. Ujęcia, światło, jakaś dziwnie brzmiąca przesłona...Na szczęście Maciek zrobił zdjęć nieco więcej niż ja ( a o to przecie nietrudno) to nawet, nawet będzie co wrzucić na bloga.

Na promie ku wyspie. Ten duży to Alex ( Anglia) taki mniejszy to Alejandro ( Niemcy), Sisi ( Chiny).

Błogo
Życie na Jukatanie jest ciężkie

Druga strona wyspy,a tam dokarmiane przez ludzi ryby nie tylko się nie boją,ale wręcz domagają czegoś do jedzenia. Rafa malutka,ale za to bardzo łatwo dostępna i urokliwa.

Poc-na?

Nazwa hostelu, jednego z dwóch,,może trzech na całej wyspie. Pierwszego w Meksyku i uznawanego za najlepszy. Czasem miliony much mają rację:)

Nie dość,że był tani ( 32zł) to miał wszystko co dobremu hostelowi potrzeba. Od razu piszę,że mi za nic nie płacili. Tam naprawdę tak mi się podobało.

Była dobra i tania kuchnia. Był bilard, czyli salon gier wraz z TV i filmami, dla tych którzy muszą nadrabiać serialowe zaległości, albo, albo? Była muzyka na żywo i to pierwsza klasa. Było boisko do siatki, plaża,a na niej bar! A w barze codziennie od godziny 23 impreza. Jak chcesz, tańczysz, jak nie, siedzisz przy pieńkach, wkoło nich, albo okupujesz hamak. Obsługa miła, lokalizacja dobra. Czego chcieć więcej??

Spotkało się więcej ludzi,pozytywnych i otwartych. Z częścią z nich potem piliśmy piwo w Meridzie, część z nich wpadła do nas do Tuxli. Wakacje w prawdziwie udanym wydaniu!

Wakacyjne retrospekcje- Jukatan-Coba

Coba to pół-dniowa wycieczka z Tulum,ale już nie chciałem robić bałaganu.

Kolejny kompleks piramid, tym razem usytuowane w prawdziwej dżungli. Niby nic nowego,ale robi wrażenie,zwłaszcza widok z najwyższego punktu na równiutką, przepastną i zieloną ścianę drzew. Gdzieniegdzie wystaje czubek innych budynków,a tak nic tylko dywan zieleni aż po horyzont.

Coba najlepiej zwiedzać rowerem. Te wypożycza się na miejscu i potem przy każdej atrakcji jest dla nich parking, taki rowerowy :)

Są też riksze, rowerowe ma się rozumieć, jednak na nich najczęściej widać podstarzałych turystów w mocno naciągniętych białych skarpetkach.

Skorzystaliśmy z alternatywy dla alternatywy czyli chodzenia,ale tylko dlatego,że mieliśmy sporo czasu. Po prostu wcześniej kupiliśmy bilet na powrót.

Czasu jak się potem okazało mieliśmy aż za dużo, a może za szybko chodziliśmy...

Tak wyglądało ówczesne boisko do "piłki nożnej" gdzie grano biodrami, zwycięzcy zaś w nagrodę za dobry mecz tracili życie.
Ruch bywał czasem spory
Sztuka śćienna
Las, jeno nieco tropikalny
Dzołns:P
Szacunek dla tych, którzy mimo lęku wysokości wdrapali się na górę. Widząc jak niektórzy się męczyli przy schodzeniu, chyba było jednak lepiej podziwiać piramidę z dołu.. Nikt nie zginął, nikt kogo bym widział;)
A można się zmęczyć

środa, 14 września 2011

Wakacyjne retrospekcje- Jukatan-Tulum

Po DF nastąpiła zmiana klimatu, otoczenia i temperatury i w końcu dotarłem do długo oczekiwanego półwyspu Jukatan.

Początkowa trasa zaczynała się w Merida( zachód Jukatanu) i kończyła w Tulum, jednak rozsądne cenowo połączenia z Tuxtli były jedynie do Cancun(wschód). Wysiedliśmy nieco wcześniej, w sumie niedaleko Gwatemali bo jakieś dwie godziny drogi i tam zaczęła się przygoda z dżunglą, Morzem Karaibskim, plażami, jaskiniami itepe itede:)

Tulum. To w zasadzie jedna przelotowa ulica, przy której znajduje się większość restauracji,barów oraz miejsc noclegowych. Można spać w dwóch strefach. W tzw centrum, i tam spędziliśmy trzy noce oraz w drugiej tuż przy plaży, gdzie hostele czy lokalne "cabanas" są oddalone od siebie o jakieś trzysta metrów.

Mnóstwo plecakowiczów, darmowy dowóz na plażę, z którego ani razu nie skorzystaliśmy i niska cena skusiły nas do zostania nieco dalej od morza. Jak było? Bardzo sympatycznie,a to za sprawą sporego patio i długiego stołu czy raczej rzędu ław, przy których w dzień się jadło i siedziało, a wieczorem piło i socjalizowało. Wszyscy byli skupieni na ograniczonej przestrzeni i każdy miał szansę poznać innych,a jeżeli tylko wolałby spędzić nieco czasu na uboczu, zawsze jeden z kilku hamaków czekał do dyspozycji, gotowy do wżynania się w ciało i przyprawiania bólu pleców (niestety dalej pozostaje nieprzekonany do odpoczywaniu w hamaku przed dłużej niż pół godziny:)

A co można robić w Tulum? Najlepsze jest to,że można robić nic,a i tak będzie miło. Plaża z widokiem na pobliskie ruiny, białawy piasek i czyste otwarte morze w zupełności wystarczają.

Dla bardziej aktywnych w ofercie jest rafa koralowa, pływanie z żółwiami, zwiedzanie wcześniej wspomnianych ruin oraz eksploracja 'cenotes' czyli podziemno-wodnych jaskiń; naturalnych zbiorników wody słodkiej. Jakby ktoś nie wiedział to na Jukatanie nie ma ani jeden rzeki. Cała woda,a jest jej paredzieści w skali kraju, płynie pod wodą i na szczęście nie trzeba wiele trudu,aby się do niej dostać.
Ale o tym będzie oddzielny temat.

Pocztówką Tulum są piramidy, a zarazem fortyfikacje obronne, jedne z nielicznych chroniące miasta Majów przed atakami z morza. Do tego dobrze i funkcjonalnie rozwinięte,ale to akurat nie powinno zaskakiwać.

Ich zwiedzanie również różni się od innych w Meksyku. Ludzie w strojach kąpielowych, wszechobecne, leniwe iguany oraz rześka bryza znad morza sprawiają,że widoki wrzynają się w pamięć mocniej i dobitniej niż przykładowy Teotihuacan w DF.


A tuż pod ruinami..plaża.



Pani

Akuku
Bym zapomniał dodać,że czworogłowy uda nareszcie mógł sobie naprodukować kwasu mlekowego ile chciał,a z włosów oraz jedynek można było wydłubywać komary. Jednym słowem, rower!

Jiiihhaa!

Po ruinach skoczyliśmy z Maćkiem na plażę. Jechało się przyjemnie,mimo że kapkę krótko,ale przy pierwszym kontakcie z wodą każdy o tym szybko zapomniał:)

Paraiso...


Potem, jakby atrakcji było niewystarczająco, wybraliśmy się na rafę koralową i zawodu...nie było. Wręcz przeciwnie. Nieco zniszczona,ale dalej robiąca wrażenie rafa, obfituje w rybki, kolory ,a przy odrobinie szczęścia można zobaczyć mantę tudzież płaszczkę. Wydaje się ślamazarna,ale dogonić ją nie sposób, nawet z płetwami.
Jakby ktoś miał wątpliwości to ten drugi;)


A na plaży miło jest:)


I widoki ładne