poniedziałek, 4 lipca 2011

Z cyklu niedzielne wycieczki

San Juan Chamula oraz San Cristobal De Las Casas

Celem wycieczki była Chamula jednak zdjęciami niestety nikogo tym razem nie zadowolę. W tej małej mieścinie oddalonej raptem 15 minut drogi od SCDLC, panuje całkowity zakaz fotografowania wnętrza kościoła, kapłanów, oraz wszlkiego rodzaju procesji o charakterze religijnym. Miejscowi sobie tego nie życzą,a prawo podobno jest egzekwowane. Przekonywać się na własnej skórze nie chciałem. Wprawdzie pan sprzedający bilety do głównego kościoła w Chamuli mnie zapewniał,że jak będę chodził z aparatem na wierzchu to mnie nie ukamienują,a nawet sobie co nieco cyknąć mogę byle nikogo zbytnio nie molestować. Swego rodzaju dyskomfort pozostał nieproporcjonalnie od zapału. Zawsze mam opory przed pytaniem się ludzi o możliwość zrobienia im zdjęcia, nie chcę być napastliwy, a nierzadko jak już się zdecyduje poprosić to odmawiają. Wprawdzie grzecznie, bywa że z zakłopotania, aczkolwiek mi to w zupełności wystarcza.

Po wiosce trochę połaziłem, zwijający się już targ obejrzałem, panom w futerkach z owiec się naprzyglądałem,a mieli je pokaźne i całe białe, jednak największe łał nastąpiło podczas oglądania owej katedry.

Aparat w plecaku, bilet w ręku, wchodzę. Od razu bije w nozdrza intensywny zapach lasu. Żywica, świerk, na myśl przychodzi choinka, Polska, grzyby. Do tego panuje lekki mrok,a promienie światła są jakby za mgiełką. Schylam się, podnoszę, dotykam, wącham, badam. Igły. Świerkowe igły wyścielają całą podłogę. Stąpa się miękko, powiedziałbym,że trzeba uważać żęby się nie poślizgnąć. Co kilka metrów rozstawione są malutkie białe świeczki, przywoskowane do podłogi. Pod ścianami w rzędach jeden za drugim ustawieni święci z minami męczenników i mnóstwem świeczek na niby ołtarzyku. Do uszu dobiega cichy harmider modlitw. W Tzotzil czyli języku lokalnych indian. Wiem, bo przed wyjściem kiwa do mnie starszawy pan i zaprasza,żeby obok niego usiąść. Siadam. Krótka rozmowa. Skąd, po co? Polska, turystyczna niedziela. Ja natomiast pytam o igły, język i po chwili się żegnam. Igły i świeczki na podłodze, stary drewniany kościół. Doskonały przepis na katastrofę? Jak widać niekoniecznie. Igły są zamiatane i codziennie zamieniane na nowe, mokre, świeże. Do tej pory nic się nie stało, więc pewnie trochę jeszcze postoi:)

Nie wiedziałem czego się spodziewać i muszę przyznać,że klimat jest kapitalny. Niby kośćiół, a czułem się jak podczas modłów sekty czy plemienia. Żywica, mrok, setki świeczek i ciągle zmieniające się postaci recytujące swoje własne prośby czy życzenia.

Po wyjściu z kościoła widzę dziewczynkę z jeszcze mniejszym stworzeniem na plecach. Małe,kudłate,brudnawe. Pewnie siostra. Wystawia rękę i jak nigdy tego nie robię sięgam po drobniaki. Nie zdążyłem przejrzeć ile ich mam,a po chwili zbiega się niewielka gromadka metrowych skrzatów domagających się jednego peso. Heh..nie ma odwrotu, daję każdemu po monecie, część zmyka, dziecko z nietypowym bagażem na plecach jakby niepocieszone chwilę zwleka jednak w końcu odchodzi.


Po niecałych 20stu minutach wracam do Cristobala,żeby pospacerować, zdjęcie zrobić, ciastko zjeść. Fot było dużo więcej,ale niestety dopiero po powrocie zdałem sobie sprawę,że nie zmieniłem największego ISO..taki ze mnie fotograf psia mać;P Coś tam wyszło, coś się podreperowało, najważniejsze że niedziela nie poszła na marne.












2 komentarze:

  1. TAK BARDZO PRAGNĘ, BYĆ Z TOBĄ W MEKSYKU,
    ogladać te piękne widoki,
    DZIADKOWIE + J W

    OdpowiedzUsuń
  2. Dowcipnie, obrazowo, ciekawie.
    Pozdrawiam Józef W.

    OdpowiedzUsuń