niedziela, 24 lipca 2011

Z cyklu niedzielne wycieczki vol 5

Zinacantan

Malutka mieścina paręnaście kilometrów od San Cristobal De Las Casas

Sobotę przespałem. W zasadzie nie wiem czemu. Tydzień nie był wyjątkowo męczący, noce przespane wszystkie, czasem trafiła się jakaś drzemka. Jakby nie patrzeć zdrzemnąłem się popołudniu,żeby ocknąć się o 22. Tym samym, chyba każdy zrozumie,że tego dnia wydarzyło się niewiele,żeby nie powiedzieć nic.

Za to jak to w niedzielę u mnie bywa, gdzieś się szlajałem. Niedaleko, bez fajerwerków i spektakularnych atrakcji jednak zawsze to coś nowego i powolutku Chiapas pozostaje coraz mniej tajemniczy.

W San Cristo zahaczyłem o targ łakoci, które jak to w Meksyku bywa okazały się nieco przesłodzone i ciężko było zmóc chociaż mały kawałek. Za cukrem nigdy nie przepadałem, jednak wszystko prezentowało się całkiem apetycznie,przynajmniej tyle:)



W drodze do busa zatrzymałem się w Muzeum Bursztynu. Dla każdego Polaka,który chociaż raz stąpał po Bałtyckim piasku nie będzie to nic nadzwyczajnego, lecz tutaj ten surowiec cieszy się niezłą popularnością i Chiapas jest jednym z niewielu miejsc na świecie,gdzie można go wydobyć. Nie ukrywam,że miło było przeczytać,że największe zasoby znajdują się nad naszym mroźnym morzem:>




Następnie krótka tułaczka po uliczkach szukając miejsca odjazdu busów i po 15stu minutach jestem na miejscu. Mieścina mało atrakcyjna. Nieco zakurzona, malutka, cicha, zbyt cicha. Na szczęście w 'centrum' jest plan,a przy nim kościół. Ten też niczym nie zachwyca,ale wokół niego natomiast można zobaczyć iście prawdziwych indian. Przodków Majów bądź też Azteków posługujących się własnym językiem i charakteryzujących się typowymi dla tego regionu strojami.

Wszyscy są niscy, krępi i mają ciemną karnację. Nic nowego? Poniekąd. Co rzuca się w oczy to kolory. Mnóstwo odcieni fioletu, purpury i czegoś wpadającego w ciemny niebieski. Ni to granat ni to morski, ciemny niebieski i już. Lokalni noszą haftowane chusty albo kamizelki, do tego po kilka warstw i co ciekawe chodzą niemal boso. Na tutejsze warunki w Zinacantan jest chłodnawo. Góry, świerki, rześkie powietrze, jednak umorusane palce wystają z sandałów czy innego typu domowej roboty cichobieżków.





Posiedział, kilka zdjęć zrobił, mszy w nowym języku posłuchał i do San Cristobala wrócił. Tam odwiedziłem targ i sprawdzone taco za 5peso ( 0,4$ USD) pokrzątałem się po okolicy, posiedziałem na głównym placu i wróciłem do Tuxtli. Kolejna niedziela, kolejny post, kolejny tydzień. Powoli, powoli, zbliża się sierpień. Czeka mnie trochę sprawdzania, poprawiania i papierkowej roboty, potem firmowa impreza na zakończenie semestru i pożegnanie uczniów ( tak się składa,że moich) i i i czas odkurzyć plecak z szafy:)


3 komentarze:

  1. Przedostatnie zdjęcie - rozmazane.

    OdpowiedzUsuń
  2. Zgadza się-tak miało być, jedynie ważny element w środku miał wyjść dużo ostrzej..

    OdpowiedzUsuń