sobota, 30 czerwca 2012

Meksykanie


Meksykanie

Mija drugi miesiąc obcowania wśród pożeraczy fasoli i placków kukurydzianych. W sumie wyjdzie 13 miesięcy za wielką wodą. Szybko czas leci, jakby nie patrzeć.
Blog leży odłogiem, weny brak, nowych zdjęć również mimo,że praktycznie każdy weekend jestem poza Tuxtlą to jednak odwiedza się miejsca, które już obficie sfotografowałem w zeszłym roku.

Człowiek,żyje sobie w nieco innym środowisku i co dla innych jest codziennością dla niego czasem wydaje się zupełnie absurdalne i razi w oczy mocą gazyliona luksów. Chociażby najświeższy przykład.

Piątek, popołudnie, zbliżające się godziny szczytu spowodowane wygnaniem ludzi na późne lancze oraz wczesnych urlopowiczów weekendowych zapełniają główną ulicę miasta zwaną Avenida Central. Akurat przyszło mi przemieszczać się przez miasto i utknąć w korku. Poniekąd miałem szczęście bo dalej niż mój przystanek się nie pojedzie. Ludzie trąbią, hałasują, jest chaos. W sumie standard, jednak tego dnia w nieco bardziej krytycznym barwach. Przede mną ciekawy widok. Dwustronna ulica, trzy pasy ruchy w każdą stronę. Po lewej mrowie aut po horyzont. Prawica pusta jak w westernach. Na skrzyżowaniu policjant nerwowo steruje ruchem i kieruje wszystkich na objazd. Ale co się stało, pyta zdezorientowany gapowicz?

Malują pasy. Po prostu. W środku dnia,w piątek, w samiutkim centrum miasta. Idzie im to wolno,a w zasadzie maszynie co jest takim większym mazakiem z kółkiem co by linie prosto wyszły. I muszę przyznać technika staje na wysokości zadania. Wszystkie pasy równe, odstępy też, ciekawe tylko czy nagle zacznie ktoś ich przestrzegać.

Scenka weekendowa

Rodziny obładowane jedzeniem, lodówkami i siatami z bliżej nieograniczoną acz liczną zawartością wolnym krokiem tabunem, gęsiego lub hierarchią od najmłodszego do babć ciągnących się daleko z tyłu zmierzają ku wodzie/plaży/basenowi/rzece/morzu ( niepotrzebne skreślić). Jak to w Meksyku bywa, jest ich dużo. Często w szeregi Lopezów zaciągają się sąsiedzi, znajomi, kochanki i niechciane czworonogi, wszyscy aspirujący do miana wielkiej wspólnej familii. Dla mnie, Polaczka, z przeciętnie licznej lub raczej ubogiej w rodzeństwo rodziny, do tego jedynaka taki widok przypomina istną inwazję. Nieszkodliwą i zazwyczaj wesołą,ale jednak jak najazd do najazd. I tak najlepsze jest jak następuje odjazd i gromadka 16stu osób ładuję się na pick-up’a hehe. Ale do rzeczy. Po napełnieniu żołądków i uprzednim zajęciu kilku hektarów terenu pod plażowanie, nachodzi czas na moczenie. Pomijam aspekty związane z bawieniem kilkulatków. Ród będzie się chlapał bo pomimo 9903 kilometrów meksykańskich plaż , mistyczną umiejętność pływania posiadają nieliczni. Jak pomyśleli tak zrobili i po chwili wszyscy siedzą sobie zadowoleni w wodzie. Siedzą tak sobie w swoich koszulkach, dzinsowych spodenkach i mniemam,że w majtkach bo w odróżnieniu od biustonoszów te czasem trudno dostrzec. Czasem bywa,że dzięki życzliwej pomocy bractwa są w wodzie w długich spodniach i obuwiu, jednak tutaj muszę się bić w pierś bo te zawsze już zdejmują.

1 komentarz: